Elta
Dodane przez ElminCrudo dnia 13.05.2010 09:47
Tylko wizyta.


Przy łóżku siedzą rodzice. Matka kręci się tu i tam,
sprawdza zawartość szafki, karmi specjałami,
potem wychodzi. Tak, jakby chciała zrobić coś
jeszcze. Co można teraz jeszcze? Co?

Patrzy za personelem, zaczepia siostry, salowe,
wszystkich ludzi w kitlach, ale to nie pomaga.
Wraca postukać metalową szufladą. Skrzypi
drzwiczkami szafki. Zacinają się, a ona swoje -
układa, gdy córka wysila z siebie dziwne dźwięki,
po których trzeba się domyślać, o co chodzi.
Bełkot pochyla ojca, zmusza do powtarzania sylab.
Nie udaje się złożyć logicznie, wychodzi na jaw
wstydliwa nie znajomość najbliższej osoby.


W momentach zbyt długiej ciszy kobieta szuka słuchaczy.
Otwiera torebkę i pokazuje mi fotografie, sprzed dwóch,
może sprzed trzech lat. Przywiozła dyżurną kolekcję
bardzo udanych zdjęć z Pierwszej Komunii Świętej.



Tak było, a dziś jest 1973, zwyczajna, sanatoryjna niedziela.
Nie mogę wyjść z sali. Od dwóch miesięcy jestem kłodą,
mam na nodze dystraktor i boli mnie każda myśl
o podudziu, o mięśniach, o odleżynie na stopie.
Tłumy, głośne rozmowy, powitania - wszystko razem
zniwelowało do zera pożądane działanie Dolarganu.
Nie zasnę, muszę przetrwać paskudnie długie godziny,
do następnej dawki. Cudów nie ma, jest wytrzymałość.

O tym nie wie śliczna dziewczynka z fotek:
w falbankach, w białych rękawiczkach, w wianku.
Jest skupiona na poprawnym składaniu rączek.
Elka stojąca, Elka klęcząca... Matka Elki trzyma się
wykładanego innym początku, a ja nie zadaję pytań.
Próbuję w myślach dookreślić ośrodek, w którym
znalazła się i żyła wydana z domu dziewięciolatka.


Przecież wiem, jak wyglądają wspólne pokoiki,
wiem, gdzie może być półka z ustawionymi bajkami,
tymi, co kończą się dobrze, z efektownym morałem,
albo, gdzie można odkładać tekturowy tornister,
a w nim zeszyty do kartkowania, a na stronach
piątki, lub czwórki za dodawanie i odejmowanie.


Jedna szafa na wszystkie rozmiary kurtek i sukienek,
i świetlico-jadalnia na piętrze, i kuchnia w piwnicach.
Chmara dzieci od rana do wieczora: nad umywalkami,
w kolejce na muszlę, przy stolikach z ceratą w kratkę.
Pory chlipania, szarpania kawałków szarego papieru,
suszenia ręczników na kaloryferach, gaszenia świateł.
Pewnie gubiły kapcie, sznurówki, drobiazgi szkolne.
Pewnie sens dawno zgubił się sam, gdzieś po drodze.

Staram się przejść korytarzem palcówki z monologu.
Słucham o córce odwiezionej z okazyjnej przepustki,
już bez wianka na głowie, bez komunijnych szatek,
ale z jasnymi, bardzo długimi włosami.
Przed chwilą na chwilę była w domu.

Umiem i nie umiem sobie wyobrazić
ten początek do dzisiejszego końca,
do obecnej matki, która wydala.
Słowa, słowa, słowa -
nie złapią za rękę,
nie odwrócą zdarzeń.
Płyną, bo coś trzeba powiedzieć,
coś zagadać trzeba, zmienić coś
w tamtych wytłumaczalnych oddaleniach,
w tym niewytłumaczalnym bezbycie.

Było otwarte okno. Korytarz chyba pusty.
Mała wyrwała się, uciekała przed siebie,
nie wiadomo dlaczego, po co, do kogo?
Została pod oknem, pod murem, który
zna taką część jej życia, o jakiej nigdy
i nikomu nie powiedziała, już nie powie.
Spadała Elka, pozbierali Eltę.

Mnożą się "gdyby", jedno z nich jest bliskie prawdy.
Gdyby nie to otwarte okno, gdyby nie ten zbieg -
przepustka, jak gdyby nigdy i nic, mogłaby się powtarzać,
tak samo, planowo, z dozowaniem domu na piękne chwile.
Bliska prawdy prawda tkwi po cichu we mnie.

Niewiele mówię, odzywanie się nie ma znaczenia.
Kobieta nie rozmawia ze mną, dyskutuje ze sobą
sprzed dwóch, czy trzech lat. Może próbuje zrozumieć
wcześniejszą siebie. Może, może, może...
A może tylko wytłumaczyć.


Rodzice Elki pojawiają się raz w miesiącu.
Takie czasy, zrozumiale i oczywiście trudne.
Siadają przy łóżku chorej. Kręcą się.
Stuka szuflada, skrzypią drzwiczki szafki.
Sparaliżowana usiłuje do nich mówić,
nie wiedzą co, bo cóż tu jeszcze... Co?
Nie czują ani jej min, ani sylab w dźwiękach.

Skąd mają wiedzieć, jak sadza się dziecko
z szybko postępującym przykurczem nóg.
Na wszelki wypadek karmią dziewczynkę sami,
bez wkładania łyżeczki w sztywne palce.
Nie mają pojęcia, że ich latorośl gra w Piotrusia,
że czasem chce wygrać, więc zagląda innym
w karty, pożycza sobie atuty, i zdrowo oszukuje.
Przyłapana śmieje się tak zaraźliwie.
Ma swoje przypływy i swoje odpływanie.
Jeszcze jest pozytywnie aktywna, jeszcze.
Jeszcze można to, co można teraz i już,
mimo tego, że w czasie posiłków sadzi klocki.
Nie znają jej, a nikt z nas o tym nie doniesie.
Nawet wtedy, gdy codziennie załatwi się pod siebie,
to i tak nie oni zajmą się upaćkanymi palcami.
Nie ojcu i matce Elta zaśpiewa, jak potrafi,
nie rodzicom zapłacze w środku nocy.

Niewiele się odzywam, moje zdanie
nie ma żadnego znaczenia dla tej pani.
Opowiada sobie siebie, nie mieścimy się
po jednej stronie lustra: ja, Elka, i ta kobieta.

Litera "k" była za trudna do wymowy. To nic.
Lubiłam gaworzenie z sąsiedniego łóżka:
"tylto toty" i "tylto Elta".


* * *


Elcie


Zalegała na materacach. Gapiła się w przestrzeń,
prawie za szyby. Łącznie z nią nikt nie wiedział,
co jest w patrzeniu. Jakby promień, tak jakby?
Może wiosna czasem, do którego potrafiła wracać
na palcówkowy korytarz, pod szeroko otwarte okno.


Dwa razy dziennie stawiali na jej kołdrze miednicę.
Szczerby emalii zatrzymywały mydło. Rozpuszczone
można głaskać, mącić wodę z kostką, próbować utrzymać
pół kropli w dłoni. Głośno bulgotała, gdy kazali spłukać
pastę od zdrowej radości. Szczerej, i w pełni na oścież.


Przychodzili, mówili: tak trzeba. Najczęściej za nią
i do niej bez jej udziału. Taka praca, po prostu.
Dociekali: czy już kojarzy, że też się do nas śmieje?
Wcześniej popękała w kręgach, ubyła w myślach o fakt.
Nazywała siebie Elta, tylko Eltę balsamowała kałem.


Lata z wiosną nie mogły poczekać na elkowe "k".
Omiatały w południe ściany, zostawiały datę w karcie,
uciekały za szyby, w otwartą przestrzeń, w której
roi się od przybierania nacią, liściem, korzeniem.
Posyłała na parapet tajemniczy uśmiech. Za słońce.



* * *


Tylko i już.


Świebodzin, lato 1976, badania kontrolne.
Przyjechał Mirek i Ala. Wpadamy na nasz,
na pierwszy oddział ortopedii w LORO.


Elka wciąż leży w jednej z sal na "górce".
Szykuję się na szaloną bitwę w Piotrusia,
na jej pytania:"co bije to?",
na szukanie w moich kartach tej, która bije.
Mam przygotowane opowieści o kotach.

Nie poznaje mnie. Wcale.
Staram się na próżno, odrętwienie jest silniejsze.
Zupełnie nie trafiam, i nie wychodzą mi bajki:
o kocie w butach, o szaro-burych dachowcach.
Tracą znaczenie "tylko toty",
i coraz bardziej brakuje już "tylto Elty".

Zrobiłam się beznadziejnie za miękka.
Na jej uśmiech czekałam. Nie wystąpił.
Słoneczny dzień był i nie był na słońce.


Zielona Góra 13-maja-2010