Apokalipsa
Dodane przez Idzi dnia 16.01.2009 10:41
Kiedy się wypełniły dni i wody rzek wezbrały
Zalewając pola, rwąc mosty i wały,
Szalejące z hukiem mętne fale wody
Zabierały wszystko: domy, auta, kłody
I nie było ratunku i nie było siły,
Rozhukane wody wszystko unosiły.
Uciekać nam kazano. W popłochu i strachu
Jakim cudem - nie wiem - stanąłem na dachu
I oburącz kurczowo trzymam się komina.
Tam na dole woda wznosić się zaczyna,
Gdzie niżej z łoskotem i hukiem się wlewa,
Ziemia drży, pod naporem gną się grube drzewa,
Pierwszych liści sięga brudnej wody grzywa.
Wir potężny drzewo jak piórko wyrywa,
Podrzuca i odwraca korzeniami w górę.
Gigantyczna fala w mig zapełnia dziurę
I wiruje w tym miejscu słoma, jakaś szmata
A kolejna fala wszystko wokół zmiata
I wyrzuca wysoko na stodoły ścianę,
W okamgnieniu całe podwórze zalane.
Odwróciłem głowę i spojrzałem w lewo
Gdzie przed chwilą wyrwane z korzeniami drzewo.
Jak miotła umazana w rzadkim, szarym błocie
Wielki grab koziołkował. Przy sąsiada płocie
Zerwał przęsło i bramę. Bumerangu ruchem
Pokonał kilka metrów i jakby obuchem
Wali w stodoły murowaną ścianę,
Huk potworny i ściana osuwa się w pianę,
Która bryzga wysoko fontanną gejzera.
Już brunatna fala do wnętrza się wdziera,
Potężnym czołem resztek ścian dotyka,
Zmiata wszystko z łoskotem i toń swą zamyka.
A nad wodą sterczą jak samotne krzyże
Jakieś belki i deski, lecz zaraz je zliże
Jęzor następnej, jeszcze wyższej fali.
Z jękiem nikłe resztki do końca rozwali
I wszystko zawiruje jak w diabelskim kole
I nic nie pozostaje po tamtej stodole.
Wokół wody ocean aż oczom nie wierzę.
Nagle coś dostrzegam: kłoda to czy zwierzę?
W szalejącej wodzie, w wirującej toni
Walczy o swe życie para dzielnych koni.
Już widzę ich błyszczące, przerażone oczy
I olbrzymią falę co z hukiem się toczy,
Szybko je zakrywa, widać tylko zady.
Jeden zdąży uciec, drugi nie da rady.
Łeb unosi i parska lecz z nóg go powala
Kolejna, rozbryzgana mętnej wody fala.
Z trudem się podnosi i powietrze chwyta,
Po chwili nad wodę wystają kopyta
I znów go obraca nogami ku ziemi,
Ale jego losu nic już nie odmieni.
Ostatkiem sił raz jeszcze do walki się zrywa,
Zalśniła nad wodą roztrzepana grzywa,
Przeraźliwe rżenie niesie się dokoła.
Tak w obliczu śmierci koń o pomoc woła.
Krew tętni mi w skroniach, łzy dłonią ocieram
Bezradny wobec śmierci pięknego ogiera.
Ten obraz w mych oczach zostanie do końca:
Beznadziejna śmierć konia w pełnym blasku słońca.
Cierpnie mi skóra na głowie i grzbiecie
Tego stanu nie znacie i chyba nie wiecie
Co się czuje gdy nagle śmierć zagląda w oczy.
Nie, tego nie ukaże żaden sen proroczy
Jak skołatane myśli tłuką się po głowie
I czarno widzisz wszystko. No cóż, ktoś mi powie,
To klęska, katastrofa, to żywiołu skutki
I wszystko jest możliwe. Gdzieś dwie małe łódki
Rozprutymi dnami zwrócone do góry
Kołyszą się na wodzie. Na nich chyba kury
Ociekając wodą tulą się do siebie,
Ale toczy się fala, co zaraz pogrzebie
Śmiertelnie przerażone i półżywe ptaki
Przerzucając je wcześniej przez przydrożne krzaki
Na spienionej grzywie wodnego bałwana.
Bryzga z hukiem w górę szaro ruda piana,
Której łoskot straszliwy każdy dźwięk zagłuszy
I rozsadza głowę kiedy wpadnie w uszy.
Szum wody, krzyk ludzi ze sobą się splata,
Czy to sen koszmarny, czy to koniec świata?
Nie, to jeszcze nie koniec! Widzę z prawej strony
Kawał dachu z blachy przez wodę niesiony
Jak tratwa rozhuśtana na fali się kiwa,
Unosi go jak piórko skowycząca grzywa
By z potworną siłą roztrzaskać o słupy
Ocalały fragment zmiecionej chałupy.
W czarnej, brudnej wodzie jak w morskiej kipieli
Płat dachowy z jękiem na części się dzieli
I każda z nich płynie w swoją własną stronę
Ścinając krawędziami drzewa pochylone
Jak żniwiarz co kosą pokos w łanie znaczy.
Nie, dłużej nie wytrzymam. Chcę krzyczeć z rozpaczy
I uciekać gdziekolwiek, gdzie oczy poniosą
W podartej koszuli, bez spodni i boso.
W oczach mi pociemniało, chyba mam majaki...
Na kawałku deski jakieś dwa zwierzaki
Balansując miarowo w nadzwyczajnej zgodzie
Choć z sił już opadły, nie dają się wodzie
Bo widmo śmierci i groza powodzi
Nawet psa z kotem skutecznie pogodzi.
Puszczam się komina wspierając na nodze,
Odsuwam dachówki, szybko na strych schodzę
Gdzie wśród sprzętu, żywności od ponad godziny
Przebywa reszta mojej stłoczonej rodziny.
Zanim przyszła woda i rozmyła wały
Udało się wynieść dobytek niemały
Z pomocą krewnych z wiosek leżących na górze.
Wygląda na to, że będziemy tu dłużej
Bo jest źle, a na pewno będzie jeszcze gorzej
I wszystko co tu mamy, przydać nam się może.
Widzę moich dzieci buzie przerażone
I ich małe główki w pierś żony wtulone
Jak pisklęta wtłoczone w matki - kury pierze
Zanim na ulewę lub burzę się zbierze.
Ciasno tu i duszno, pot ocieram z czoła,
Idę bliżej wyjścia bo mama mnie woła.
Ona bacznie śledzi w dole poziom wody,
Która szybko rośnie. Już wchodzi na schody
Zakrywając kolejne, coraz wyższe stopnie
I mama się boi, że zaraz podmoknie
Dolna część strychu, na której stoimy,
A nie ma już gdzie uciec i wszystko stracimy.
Trwa to strasznie długo, nie widać pomocy,
Ale chyba gorzej będzie jeszcze w nocy
Gdy ciemności egipskie ogarną nas w koło
A wody wciąż przybywa. Nie będzie wesoło.
Patrzę na zachodzącą krwawą tarczę słońca,
I na bezmiar wody - ocean bez końca,
Na nim pływające martwych zwierząt ciała,
I samotną lipę, która się ostała
Kołysana na boki siłami odmętu
Jak maszt tonącego powoli okrętu,
Lecz i ona po chwili w mętnej wodzie znika.
Nagle coś usłyszałem, to warkot silnika.
Odwracam się i widzę amfibię na wodzie,
Płynie prosto na nas, dzielnie fale bodzie
I kilwater za sobą spieniony zostawia.
Dzięki Bogu, że w chwili ostatniej się zjawia
I zabiera nas wszystkich przepełnionych strachem,
Stłoczonych, czekających na pomoc pod dachem.
Odpływamy szczęśliwie przed nastaniem nocy
Dzięki akcji wojska i jego pomocy.