Huragan
Dodane przez mars dnia 06.09.2012 20:41
All the leaves are brown
The Mamas & the Papas




Może ty mi powiesz, Jim, co to był za wicher,
Ten w złotych kolcach i czarnej skórze na narowistych
Japońskich motocyklach? Co to za huragan miotał się
Wtedy wrzeszcząc i płacząc w podartych rajstopach
Na samym środku ulicy, całe dnie rzucając puste butelki
Na bruk z wysokich pięter uniesienia? A potem kazał
Deszczowi wracać do nieba - ponad zrujnowaną farmą Yasgura.
I on wrócił do nieba - deszcz wrócił do nieba -
Między Lucy w stanie lewitacji, a jej diamenty
Połyskujące szaleństwem, w zgiełk blach żółtych łodzi
Podwodnych - Allen, sam powiedz - w skowyt głupca
Na wzgórzu ognistych szerszeni, ponad orgię splątanych liści,
Delirium truskawkowych pól, po wieki wieków i tysiąclecia
Tysiącleci. Mick, pamiętasz ten ostry poranny rozbłysk
Elektrycznego solo Hendrixa, siarczystego jak spirytus,
Jak koziołkujące sedno, przelatującego szczeliną obłoków
W helikopterach przypominających prehistoryczne kijanki,
Nad krajem skośnookich wojowników, aby ugasić ich gniew
Kaskadą napalmu?

Co to za tornado szalało porywając pryszczatych marzycieli,
Aby cisnąć ich do lotosowych stóp Timothy'ego - wtedy,
W sześćdziesiątym szóstym, gdy uroczyście proklamował
Nową erę kosmicznych odlotów i wielki nie-watykański sobór
Długowłosych na ulicach protestu i w komunach kokainowej
Rozkoszy? Powiedz, Carlos, co to był za orkan wymykającej się
Satysfakcji, kwiatów we włosach, włosów na niebie, nieba
Pęczniejącego w oczach i oczu świecących dobrotliwym Bogiem,
Powiek malowanych w hinduskie floresy, mrużonych
Do pocałunku fallusa oczyszczonego z wszelkich podejrzeń
I różowej waginy ogłoszonej świętą, w siwym dymie indiańskiej
Metafizyki tatuowanej ekstazą bębnów, i w kamiennym
Spokoju buddyjskiego dzwonu na stromej skale świata -
Ze stokrotką wsuniętą głęboko w mrok kalibrowanej lufy?

Cóż to był za subtelny zefir, Bob, cóż za wilgotna
Bryza, która kryjąc w zawiniątku odpowiedź wartą
Wszystkich skarbów świata biegła ponad grobami
Bezimiennych buntowników, przez pustynie Nevady,
Prosto na bulwary Las Vegas, aby tam z cudowną nonszalancją -
Wywołując z pamięci kolorowe duchy Lhasy i Marakeszu -
Przehulać fortunę, zapić się na śmierć i lec głucho u boku
Janis; przez resztę wieczoru wrastać z nią w korzenie traw
I pod czułą skórę pokoleń płynących jak trzcinowe flotylle
Po cichej, płaskiej rzece. Powiedz, Jim, czy ten huragan toczący
Po plaży upadłe słońca Nowego Orleanu i rozpędzone
Deszczowe kamienie, to była młodość?