W lutym gra Walenty
Dodane przez Marek Bałachowski dnia 03.02.2014 18:30
Sąsiad mój, Walenty, zawsze czujny, spięty,
raz sobie pozwolił, nieco, poswawolić.
Po kapuście, grochu (z początku po trochu,
potem wiele razy) - pod rząd - puszczał gazy.

Tak, capiło. Z bliska. Lecz on tyłek ściskał
i grał jak na flecie. Co niełatwe przecież.
Przechodnie, choc w lęku, głębię , barwę dźwięku
graną suchym dechem, z pogłosem i echem,

podziwiali wkoło, mówiąc:- Jaka szkoła!
Ile musiał ćwiczyć; pauzy, takty liczyć!
A melodia sama, rzewna, jakby znana,
w pasażach i trelach treści chce nieść wiele...

A on- że przedwiośnie? -Trąbił tak radośnie;
grał - przez es; wyraźnie i coraz odważniej,
aż- bywa, się zdarza; jak kleks z kałamarza,
jak strzała zatruta lub fałszywa nuta

albo: w trąbce ślina - uszła jemu krzyna
tego, czego nie chciał. Zamlaskał, zatrzeszczał!
Trzeba zauważyć, że już wnet odparzył
instrument wiodący od gazów gorących.

Aż lepka emulsja (po trzewi konwulsjach)
ustnik nawilżyła: aksamitna, miła.
Stąd płynie nauka: - Dziś, prawdziwa sztuka,
odbierana gładko, powstaje zbyt... rzadko.