Żabi Koń
Dodane przez tomnasz dnia 28.02.2020 23:04

Żabi Koń

to tam
gdzie cholera,
poznałem jak
czuje się
kot schrodingera.





Powyższy kamyczek, bo tak nazywam swoje rymowanki, wymaga wyjaśnienia.
Po zakończeniu wspinaczki na tytułowego Żabiego Konia, utknąłem w ścianie, i tylko w pomocy bliźnich była nadzieja na ratunek. Dlaczego utknąłem, to długo i wstyd by opowiadać. Ot tak wypadło.

Wzywałem tej pomoc wszelkimi dostępnymi sposobami, poza telefonem, bo kiedy zdarzenie miało miejsce, to o komórkach nawet nikomu się nie śniło, a poza tym i dziś by się zdały psu na budę, bo tam nie ma zasięgu. Więc darłem się co sił w płucach, licząc, że na godzinę przed zachodem słońca, czyli tak ok. 17.00, pod koniec października, choć cudnie pogodnego, jest w zasięgu głosu, wysoko w górach, ktoś kto mnie usłyszy. Ale nawet jak nie usłyszy, to mój kolega z liny, z którym się rozstałem przed utknięciem, z ratunkiem pospieszy.

I tu się nie pomyliłem, bo pospieszył, jako członek wyprawy GOPR. Choć cała wyprawa składała się z mniej lub bardziej znajomych mi osób, to był jeszcze jeden element który ich łączył. Szli sami najlepsi dostępni wspinacze. Można powiedzieć goprowska elita. W sumie nie dziwne, bo w końcu nie szli po turystę, ale kogoś w własnego grona. Kolegę.

Idą w pięknej poświacie pełni księżyca, bo noc była jak z bajki, w terenie który za dnia zatyka dech w piersi, choć wiedzą po kogo, to nie wiedzą ani gdzie jest, ani w jakim stanie. Dla nich byłem wtedy jak kot schrodingera. Tak od 16:00, do 4:00, czyli od czasu kiedy rozstałem się z kolegą, do czasu kiedy usłyszałem ratowników, byłem dla nich i żywy i nie żywy, jednocześnie.
Stąd wiem, że kot schrodingera się ma.

A miał się źle.
Byłem głodny, bo po wiktuałach już śladu nie było, zmęczony, bo wspinaliśmy się od 8 rano, no a przede wszystkim przestraszony, bo ciąg dalszy nie zapowiadał się różowo.
W ciągu dnia było w słońcu +25, i do tej temperatury byłem ubrany. Oczywiście miałem w plecaku sweterek i zestaw przeciwiatrowy, ale przy -7, bo na Kasprowym tej nocy zapisano -5, a ja byłem ok. 300 m wyżej, większej różnicy to nie robiło. Więc jak tylko słoneczko zaszło, do przyjścia ratowników, było mi zimno. I to tak już krańcowo zimno. Na szczęście noc, choć mroźna, była sucha. Wilgoć by mnie załatwiła w 15 minut. Tyle średnio przeżywali marynarze z storpedowanych statków, którzy wpadli do Atlantyku.

Ale miał się też i nie źle.
Bo była to noc, która nie ma równej sobie w moim życiu.
w tych okolicznościach przyrody było tak pięknie, tak pięknie, że nawet zimno go nie przysłoniło.
A najbardziej mnie cieszy, że mogę o tym napisać.
W dwunastu słowach. Wraz z tytułem.