Ballady z turnieju we Wrocławiu (XXVIII)
Dodane przez Krzysztof Bencal dnia 05.09.2022 20:51
XXVIII

Z perspektywy katolika
cały mój majątek nie jest
śmiechu warty. Ta
podziurawiona koszulka,

którą mam na sobie, ta
paczka fajek w kieszeni
moich jeansów i ten portfel
z drobniakami, który

złodzieje w tłumie
przekazują sobie z rąk
do rąk i w końcu wsuwają
z powrotem na miejsce. Wkraczam

do kościoła niepewnym
krokiem. Jego wierzeje
jeszcze nie są zaparte
krzyżami. Klękam, jakbym

prosił kobietę o rękę.
Żegnam się, naśladując
innych. Nie pytam, gdzie mam
usiąść, a każde siedzenie

cechuje się niewygodą.
Patrzę na obrazy
z ciekawością plagiatora.
Natrafiam na posąg.

Udaję, że śpiewam razem
z innymi i przy dźwiękach
organów,
niezachęcających

do tańca, myślę o
samogwałcie w kruchcie. Nie mam
ze sobą katechizmu, lecz
jakiegoś brukowca

i krzyżówkę, przywodzącą
na myśl złomowisko krzyży,
a ksiądz, nie zaglądając
nikomu przez ramię, myśli,

że o wiernych wie już wszystko.
Tak będzie wyglądać moja
niedziela w jesieni życia.
Być może dorobię się

jeszcze.

sierpień 2022