W MATEMBLEWIE
Dodane przez admin dnia 01.01.1970 01:00



Była śnieżna zima 1763 roku.

Mieszkaniec pobliskiej wioski

szedł spiesznie do Gdańska

po lekarza dla ciężko chorej żony,

oczekującej rozwiązania






Wszystko się zdarzyło pośród ciemnej nocy

sypał śnieg i wicher umocnienia znosił

a on szedł do miasta ze świętej Matarni

chociaż się dusiły ślady pod stopami

w głębi zasp las milczał i milczało niebo

jak dotrzeć do drogi bez kontaktu z ziemią

kiedy czas się kruszy i mnoży bez przerwy

niczym krzew ognisty - jest zbyt późno żeby

iść i nazbyt ciężko by do domu wracać

gdzie się życie w tańcu ze śmiercią obraca

i przez gęsty półmrok przyspieszony oddech

sunie nad posadzką: cóż to za opowieść

której nieustannie światło się wymyka

nie miał sił więc upadł i nagle usłyszał

swój głos jak skanduje w rozpalonym rytmie

wiekuistym blaskiem hartowane imię

czy to język prosił czy błagało serce

nie wiem bo historia nie mówi nic więcej

prócz tego że oda zakrzepła mu w ustach

iskry migotały na śniegowych płótnach

i w sinej zamieci moc się z wiarą sprzęgła

czy to dar - zaiste: łaska niepojęta

jak mam Cię opisać najjaśniejsza Pani

która odsłoniłaś twarz przed jego łzami

mówiąc Idź bo wszystko już się dokonało

wracał więc a słowo razem z nim wracało