Okrawki. Opowieść o Isi, Wojtku Belonie i tamtym Krakowie (proza - fragment)
Zaproszenie na ślub Joasi i Wojtka bynajmniej nas nie zaskoczyło. Można powiedzieć, że wisiało w powietrzu jak ten beskidzki latawiec z kolorowym ogonem, bo trzeba przyznać, że oboje żyli barwnie jak te ptaki. Wybraliśmy się więc z Marysią do Szczawnicy. Pojechaliśmy jak pan Bóg przykazał, czyli nie autostopem, ale pekaesem. Chodziło nam o to, żeby się nie spóźnić. Uznaliśmy też, że na wesele „na łebka” jechać nie wypadało. Zwłaszcza na wesele Wojtka. No i z pół litrem wódki jechaliśmy. Ale chyba nie była to orzechówka, ulubiona Wojtka wódka. I kawałek kiełbasy mieliśmy ze sobą. A z Liszek ci ona była, więc całkiem udana.
Po ceremonii ślubnej autokar wynajęty w Szczawnicy, chyba przez rodziców panny młodej, porzucił nas u stóp Lubonia. A tam już czekała furmanka z koniem i woźnicą. Załadowaliśmy na wóz duży kocioł z bigosem, kilkanaście bochenków chleba nałęczowskiego i kilka plecaków z innymi wiktuałami. Było też wiaderko ogórków kiszonych i słój śledzi marynowanych metodą rabczańską. Wóz odjechał, a my, jak przystało na specjalnych gości weselnych, ruszyliśmy w górę żwawym, turystycznym krokiem.
Schronisko na Luboniu Wielkim w ramach dzierżawy prowadził Piotruś Tatar wraz z małżonką. Wojtek Piotrusia ochrzcił Pietrusiem i tak już zostało. I to owe małżeństwo Tatarów przekazało młodej parze i ich gościom władzę – przez dwa dni – nad prowadzonym przez siebie schroniskiem. Nie obyło się bez symbolicznego przekazania kluczy. Na powitanie był kieliszek wódki, chleb i sól. Akcja „Przyjazne schronisko na weselisko” odbywała się w ramach prezentu ślubnego. A kogo tam nie było? Całe rzesze przyjaciół z Polski. Muzycy, artyści kabaretowi, malarze i poeci. Byli goście z Buska Buska, Krakowa i z Bieszczad. Pamiętam, że pan młody w pewnym momencie zabronił Jackowi Kleyffowi śpiewać jakiekolwiek piosenki, bo ten już w pierwszy dzień całkowicie zdominował weselne towarzystwo. To zachwiało w posadach całym weseliskiem, bo nikt nie rwał się do tańca, tylko wolał słuchać Jacka. Stanęło nawet na tym, że gdyby warszawski gość z „Salonu Niezależnych” nie wywiązał się z umowy i dalej śpiewał, „że telewizja pokazała, a uczeni podchwycili”, to zostałby do końca wesela odcięty od źródełka alkoholu. Jacek, jako koneser życia, wolał więc nie ryzykować i wybrał gorzałeczkę weselną. A gitarę na wszelki wypadek schował do futerału, żeby go nie kusiła.
W czasie tego oryginalnego wesela nad Luboniem przeszła ostra, ale krótka burza. Jak to w górach bywa. Było to coś na obraz i podobieństwo oberwania chmury.
Letni deszcz w górach
Jest jak pierwsza spowiedź
Grzechów raczej niewiele
Więc wyszumią się szeptem
A potem Bóg Ojciec
Palcem przejedzie po niebie
I błyśnie jego pierścień
Jak górski sierpień
Potem po mokrym lesie
Grzmot się poniesie
A gdy ucichnie
Góry znów mogą
Grzeszyć swą urodą
Podczas tej burzy w schronisku zgasło światło, które i tak było lichawe i raczej migotliwe. Gdy po blisko dwóch godzinach prąd wrócił, okazało się, że nawałnica nie poczyniła większych strat. Ani w schronisku, ani wśród gości weselnych. Tylko jednej weselniczce zginął but. Egzemplarz klasyczny i masywny. Zniknął jakby piorun w niego strzelił. Ubłocony był porządnie, tak – można by powiedzieć – z małopolska – patrząc na drugi but, który weselniczka miała na nodze. Stanowił solidny przykład obuwia w pełnej wersji turystycznej. A i wagę swą miał! Przez jakiś czas trwały jego usilne poszukiwania, ale okazały się jednak płonne i bezskuteczne, więc akcję poszukiwawczą przerwano chyba po godzinie.
– Trza mieć buty na weselu – ktoś słusznie zauważył.
– A mogę być w jednym? – spytała poszkodowana uczestniczka wesela.
– Tu nie Bronowice i nie wesele Rydla, kurka siwa, dlatego wystarczy jeden but. Przecież on za to solidny i do wędrówek po górach przydatny, więc może służyć za dwa – uznał pan młody i na tym stanęło.
– A Chińczyki trzymają się mocno – ktoś spointował całą akcję – może więc to ich partyzancka, skośnooka robota z tym butem, bo podobno w tej okolicy budują hotel za twardą walutę. A na budowie krzątają się jak żółte mrówki.
Potem o tym zajściu z butem zapomniano i wesele dalej trwało. Weselniczka nawet w jednym bucie tańczyła, ale tak jakoś kulawo. Jednak w miarę przypływu toastów weselnych pogodziła się już z tym, że najwyżej wróci do domu w połowie ogołocona z obuwia. Jako ten weselny kulawik, a może nawet bardziej kulawka. Nie rozpaczała jednak tak bardzo, bo przypomniała sobie, że w plecaku miała chyba jakąś drugą, lżejszą i bardziej miastową parę butów. Może nawet na wysokich obcasach. Ale zamierzała ją ubrać dopiero pod koniec wesela. Tuż przed odjazdem do Krakowa, gdy już ze schroniska zejdą wszyscy goście weselni na szosę zakopiańską i będą czekać na autobus.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy pod koniec drugiego dnia weselnego, czyli – jak to mówią – na poprawinach, but znalazł się w kotle z bigosem. Wyszło to na jaw dopiero wtedy, gdy zgłodniali weselnicy dotarli do dna garnka, w którym była ta najważniejsza, weselna potrawa. Bigos przez to wszystko trochę stał się butny i nawet się buntował, zgrzytając czasem piaskiem między zębami, ale mało kto na to zwracał uwagę. Bo zdrowotnie nie miał w sobie żadnej szkodliwości, ani sztuczności, gdyż nawozów sztucznych tam w górach nie stosowano.
Ach, co to był za ślub! Ach, co to było za wesele! I ja tam byłem, piwo, wódkę piłem, lecz kaca nie miałem żadnego, bo bigosem zakąsiłem.
powrót