Wielkie odludzie
Dodane przez admin dnia 01.01.1970 01:00



W Wielkie Odludzie,

królestwo nad króle,

gdzie rządzą jeszcze

prawa do białości

na kamieniach,

wiekami spisane,

wyjść można było

od strony Malnika,

stromo oblepionego

malinami.

To lato dostało wypieków

- mówili pielgrzymi

i nawet wcale

tym się nie martwili.



Po drodze spotykałeś, przy dobrej pogodzie,

zamyślonych Żydów

z pobliskiego kirkuta.

Cicho zbierali owoce,

gasili nimi pragnienie

i wieczorem wracali

do swych mogił

zakończonych łagodnie,

półokrągło

i rozgrzanych wrześniowym

słońcem jak słonecznik.



Był wśród nich Izaak.

Nie na ołtarzu Abrachama,

lecz na ołtarzu młodości,

poniósł ofiarę życia,

przypuszczalnie była to

nieuleczalna wówczas, gruźlica.

On nie miał siły

wiecznie odpoczywać,

więc grał w szachy

z wszystkimi wędrowcami.

Żeby zachęcić do gry,

wieże z kości słoniowej,

dawał jako fory,

ręcznej, szalonej roboty.

On i jego współbracia

pomarli naturalnie,

jeszcze przed wojną.

Nie mieli więc pojęcia,

co działo się później.



Wyżej były już tylko

krzaki gorejące,

strumyki gadające

na pochyłej łące

i góry od początku

wolno stojące.



Tak zaczynało się Odludzie,

najpiękniejsza dzielnica świata,

gdzie dzika,

że nie dotkniesz,

bo zaraz zadrży

i obije cię jabłkami

- jabłoń

rodziła gęsto owoce

dobrego i złego,

właściwie tylko dla fantazji,

a ścieżka zapominała,

zaraz po przejściu,

że jest jeszcze ścieżką.

Szybko więc

zarastała ziołami

i upalnie i upojnie

śmiała się za nami.



Tu na skrzyżowaniu

wiatru z łąką

można się spotkać

oko w oko,

z siódmym cudem świata,

czyli siedmiokropkową

biedronką.



Dla ciebie tu migotały

zielone światła trawy,

po nich to łatwiej

przechodziło się

na drugą stronę sierpnia.



Później zajęcy całe tuziny,

wbiegały do zimy,

a czasem na rozgrzewkę,

gryzły dziką marchewkę.



A i wilk tu bardziej

człowiekowi człowiekiem,

nawet, gdy nie całkiem

wiedziałeś kto to taki

święty Franciszek z Asyżu.



Potem na wielkie odchodne

schodzenie półprzytomne.

I dobrze, że można

odwrócić się do tyłu,

nie będziesz bowiem

słupem soli,

ale to przecież

jeszcze bardziej boli.



Schodzenie, schodzenie

na czyścową w dolinie

wieczerzę.

U koszuli rękawy

wysoko podwinięte

i powietrze jeszcze

i jeszcze święte.



Nad brzegiem

ktoś majaczy,

chyba zarzucił wędkę.

I z rzeką gada.

A ta mu wciąż

i wciąż umyka,

bo to rzeka

- jak mówią -

samego Heraklita.



Jest ciepły wieczór.

Orzechy skaczą w plecaku,

jakby jeszcze i jeszcze

rwały się do wiewiórek.

Czuć to nawet przez skórę.



Ciepły wieczór.

Z gwiazdami wesoło

możesz iść pod rękę.

Kiedyś pisane było mi

przeżyć aż takie szczęście.



Nie ma chmur,

żeby tak częściej,

tam w dole bywało...