Krótki epizod o chandrze i lekarstwie na dobre samopoczucie
Dodane przez kropek dnia 18.03.2009 23:37
Chandra najczęściej dopada mnie
przed samym końcem zimy,
nieomal u podnóża przedwiośnia.
Jest to jedna z tych pór szczególnych które przechodzą
tuż obok nadziei, uśmiechu
i pierwszego promyka przedwiosennej radości,
ale też i zwątpienia
łamania kości i niesmaku
przeradzającego się czasami w niestrawność
znaczoną pęczniejącym stosem:
nie przeczytanych książek
nie napisanych listów
nie odbytych spotkań i rozmów.

Jest to dla mnie najtrudniejszy okres
na przestrzeni całego roku,
w którym dość często popadam w konflikty
przeróżne, w tym także z samym sobą.

Jestem skonstruowany z mieszaniny pecha, potu i soku pomidorowego,
konsystencji tyleż zajmującej co i nieszczęśliwej. Na domiar,
nie dość że nie znoszę sytuacji
w których wielopłaszczyznowe kompozycje
powstające wokół mnie sprawiają,
że - by nie popaść w depresję
i ażeby myśli nie zaprzątały
projekty złego - uciekam w marzenia;
to na dodatek skutki przeróżnych komplikacji,
kompilacji i zdarzeń niezależnych od mej woli,
a nawet od samego faktu bycia,
rodzą rozwiązania o których sam szacowny
mój wielki imiennik powiedziałby:
"Już w zaraniu młodości człowiek wsiąka
we frazes i w grymas.
W takiej kuźni wykuwa się dojrzałość nasza."

Zaczerpnąwszy z tej konkluzji
zwyczajnie ubieram palto, albo też
cokolwiek wrzucam na grzbiet i idę
przed siebie. W zasadzie bez celu,
bo ten objawia się sam na końcu drogi.
Idąc zerkam i sarkam na lewo i prawo
sprawdzając, co się już obudziło po śnie zimowym
a co i w czym śpi jeszcze smacznie -
ile ubiegłorocznych badyli zaczyna pozować
nieśmiało jeszcze i jakby od niechcenia w zalążek drzewa -
jak wiele pobocznych kamieni skradziono
na budowę legowisk wydrwigroszy,
którzy moim i twoim podatkiem
folgować sobie będą zachciankom
a także chędożyć wokół prztyczków
jakie słać im będą niedowiarkowie.

I tak, zawsze ze słońcem zaglądającym
we mnie przez prawe ramię,
dochodzę do swej samotni.

Jeszcze nie rozleniwiony i skrzeczący
siadam okrakiem na skarpie
wysokiego brzegu cieknącego meandru -
najlepiej w rozlanych plamami połaciach zalegającego śniegu.
A nade mną ścieśnia się krzyk czajek
wymieszany dalekim buczeniem rozwichrzonych kluczy
gęsi i żurawi, które niczym gawiedź
bez ładu i porządku upatrują sobie tylko znanych
skrawków świata na przetrwanie chwili i złapanie oddechu
po długim i wyczerpującym biegu
śród gwiazd, rozsypanych śladem niebieskich herosów.

Pełniąc rolę gapia nie wiem nawet
skąd zaczyna we mnie cisnąć
tyle rozrzewnienia ciepła i radości -
warunkowanych zapewne położeniem słońca,
okolicznościami i wielkością przypływu w Trebenden,
w drugiej połowie czerwca ubiegłego roku.

Siadam i marzę a marzenia moje
wsparte na kułakach wciśniętych w podbródek
rosną i rosną coraz bardziej rozchodząc -
długie jak bezmiar sigma i nieskończoność.
Płynę wraz z nimi i obok i górą,
mając wgląd we wszystkie ich zakamarki
mogę sprawiać, że będą mi posłusznymi
nawet najmniejszym gestem przywołania.
To znów pozwalam im bujać w bezkresie
i tworzyć fantazje - czarowne kreski - których obrazy
już nie marzeniem, a bytem w niebycie -
czwartym wymiarem piętnastej półki nieprawdopodbnego.

I kiedy już wreszcie dobrem nasiąknę
tak bardzo, że każdy krok powrotny czuję
jakbym nogi, głowę, wątrobę i serce
nasączył żelazem ciężkim i gorącym,
chandra odpada niczym natchnionego
a dobro i miłość - by nie pustoszyły -
gotów jestem pożytkować z każdym i wszędzie.
I starcza tego dobra
aż po kolejne w przedwiośniu spotkanie.

Zaprawdę, niczego piękniejszego nie doświadczyłem jeszcze,
nad te powroty. Tyle euforycznego szczęścia rozpiera,
aż po ostatnią klatkę cała duszę moją,
tyle śpiewu ciśnie się na usta.

I tylko ręce niesione tańcem radosnym nieporadne jakiejś,
nie wiedząc w którą stronę oczy się obrócą