krzepię za jeden uśmiech
Dodane przez wiese dnia 01.08.2010 00:43
Maryni

marynia
já nemůžu a nechcí být hlídačem krav,
rád bych se stal býkem*
nie-nohavica

smok spojrzał spoza chmury na marynię,
dostrzegł, co dostrzec tylko smok potrafił;

maryśka, marihuana, marycha, gandża,
osty dżersejki młodej, suche kwiatostany;

konopny liść pierzasty postrzępiony,
podobny do czwórlistka koniczyny;

niby pustynna fatamorgana z atacamo,
barwna psychodelia upalonej świadomości;

* ja nie mogę i nie chcę być pasterzem krów,
chciałbym stać się bykiem;


tańcz, mała
myśli chcę uczesać nim palce omdleją*

dwie trzecie maryni uwięzły w tęsknocie
i błądzą bez sensu po drogach donikąd
nieśmiało szukają sposobu na życie
w słonecznym pochodzie smętnych lunatyków

nie dogonisz w biegu wesołych idiotów
karuzela głupców obraca się prędko
a ty zagubiona, wtłoczona w schematy
potykasz się często i płaczesz jak dziecko

ja wiem, moja mała, że myślisz inaczej
że boisz się głośno rozmawiać o sobie
że w barwnych iluzjach wirujesz nad światem
magiczne obrazy wciąż krążą po głowie

nie szukaj grzebienia, by myśli uczesać
z rozwichrzoną grzywką jesteś taka piękna
nieczesane myśli szalone, zuchwałe
tańcz z nimi flamenco, wariacko, namiętnie

* wilgoć we włosach, wiercipięta, PP 22-07-2010

herbicydy i atraktanty

między myśli splątane, pogodne, zuchwałe
wpadają kiełki chwastów, obce i niechciane
jak kąkol pośród zboża, jak perz uporczywy
wypuszczają korzenie, kłują jak ostrożnie

odżywiane nieprawdą, pojone słabością
pobudzane zwątpieniem, niewiarą sycone
rozkrzewiają się gęsto, obrastają w siłę
tłumiąc myśli swobodne, zuchwałe, niesforne

gdybyś chciała, maryniu, naprawdę uwierzyć
w uśmiechnięte demony, smoki kolorowe
wyciągnąć do nich dłonie, przywołać ku sobie
chwasty zdechłyby z głodu, a później, być może

spotkałabyś żar ptaka z wiśniowego sadu

goniłem żar ptaka

pobiegłem za żar ptakiem zwabiony jasnością,
zamierzałem mu wyrwać jedno tylko pióro,
ciemność byłbym rozświetlił, gdyby się udało;
ale on, gibki, śmigły, poszybował w górę,

pofrunął tak wysoko, nie patrzył do tyłu, bił skrzydłami powietrze, sterował ogonem;
wodziłem za nim wzrokiem, wyciągałem szyję, za znikającym punktem, gdzieś na nieboskłonie;

o jedno tylko pióro przecież mi chodziło,
nie dla siebie je chciałem, zżyłem się z szarością;
lecz poznałem marynię, tak bardzo tęskniła,
pragnęła z piórem w dłoniach poszukać miłości;

nie umiała uwierzyć, że miłość przychodzi nie kierując się blaskiem, nie błądząc w ciemności;
i po kamieniach stąpa, i brodzi po wodzie, wędruje przez pustynie, wieczorami, wiosną,

rankiem, zimą, po górach, z daleka i z bliska;
raz przybywa powoli, rozważnie, świadomie,
innym razem gwałtownie, gromu ostrym błyskiem
jaśnieje, barwą kusi jak bengalski ogień;

a ona uwierzyła, że świecące pióro pomoże jej odnaleźć opieszałą miłość,
na dnie morza, pod ziemią, w granatowych chmurach; to dla niej ciemną nocą sam się zasadziłem

na ptaka świetlistego z wiśniowego sadu;
gdy przyleciał, rozłożył gorejące skrzydła,
w gęstwinie mnie zobaczył i dał światłe rady,
ale pióra dać nie chciał; dlatego ruszyłem

w pogoń za żar ptakiem, choć szansy nie miałem; ptak odleciał ku gwiazdom, zdążył jeszcze krzyknąć,
że marzenia dziewczyny spełnią się niebawem, musi tylko uwierzyć, że miłość niezwykła

pocałuje ją czule, namiętnie, gorąco,
że otuli ją ciepłem, jakiego nie znała;
powróciłem zdyszany, zmęczony pogonią,
z obietnicą żar ptaka; ona już czekała
na królewicza z bajki, miłości stęskniona;

myśl nieuczesana, baśniowa, zuchwała;