Santa Teresa – Bonifacio*
Dodane przez admin dnia 01.01.1970 01:00


Właściwie czym są te frapujące salwy
połyskujące niczym pordzewiałe szekle

na końcach stalowych lin?











* To czysta formalność. Pic na wodę, fotomontaż. Takie tam sobie binarne gierki. Bo czy jest jeszcze coś, co może nas zaskoczyć, olśnić, sprowadzić do parteru bez użycia podwójnego nelsona albo innej, sprytnie zastosowanej dźwigni? Może tylko niespodziewany blitzkrieg nadchodzącego niżu, gradowa burza pozostawiająca za sobą niezbite dowody na karoseriach aut i zerwanych tropikach namiotów. Ale nawet to nie oznacza jeszcze bezapelacyjnej kapitulacji. Żywioł ostrzy swe wygięte pazury o krawędzie urwisk. Pikujące w dół błyskawice ocierają się o chropowate faktury górskich pasm. Woda cierpliwie przenika do wnętrz przyjmując bez najmniejszego oporu skondensowane dawki fluoryzującej energii. Pustoszeją w pośpiechu plaże przygotowane na zmasowany atak spienionych fal. Tymczasem cios odbija się od gardy, lecz nie opadają emocje. Publika domaga się efekciarskiego nokautu, najlepiej w pierwszych sekundach początkowej rundy. I krwi. Krew jest idealnym zwieńczeniem całości. Kropką nad „ i ”. I co ty na to? Mogę tylko wzruszyć ramionami, ściągnąć przemoczone ubranie i czekać w odrętwiającym skupieniu na przypływ sprzyjających izobarów. W pewnym sensie złożoność tej sytuacji ociera się o rezerwy wytrzymałości, więc, na ile to możliwe, przyjmuję strategię Bustera Keatona z filmu Rozkosze gościnności. Widownia suszy zęby, wybałusza gały (w znanym skądinąd grymasie), zawiesza wyćwiczone żuchwy. W konsekwencji pojawiają się brawka, gromkie brawka i skandowane na stojąco owacje. Nic więcej.