Inne oczy słońca
Dodane przez admin dnia 01.01.1970 01:00



Pamiętam, jak gołębie ćwiczyły potop

i ostatni dzień, a właściwie pierwszy

(sam start i jeden wariant odpoczynku

na pazurkach wbitych w grzebień fali),

kiedy nad plażą zgrupowały się chmury

i przez kilka drobnych dni padał deszcz.

I przez dobrych kilka dni chodziliśmy

(zbyt wietrznie, żeby usiąść i spać),

i bałwany jak prędkie warcaby

spadały nam z planszy do stóp

gazetami piany, lecz nie dało się czytać

w półmroku, jakby rozproszył się druk

napisów i ekran zgasł, jakbyś spadał

w ciemność tamtych pierwszych oczu

przez szyb ratunkowy ostatniego dnia

bez końca: jesteś tu, mgnienie? I ty,

mała zagadko, studnio,

czarna partnerko księżyca,

który pada na podwórko jak sygnał,

aby zacząć plenarny seans

na wszystkich samobójczych falach?



A samotność jest jak czapka niewidka, głos

łamie się, lecz załamanie nie powraca echem.

Widziałem wczoraj księżyc ogromny jak hotel

późno w nocy po burzy w zimnym audytorium,

ale ten amfiteatr był snem mojego głosu

(amarantowy Sheraton przyśnił się powiekom),

a w zbliżeniu ta studnia była też nakrętką

dla księżyca, bo jasny gwint

światła w mutrze studni jak czerwona nić

zszywa dno z powieką, awers haftu z rewersem,

więc kiedy patrzysz w głąb, pojawia się księżyc

jak latarka na czole albo taki anioł,

co chciałby poświecić, który chce poświęcić

odrobinę czasu, kiedy ciemnieje ci w oczach

i przez mroczki powraca ten promienny głos,

że pewnie lepiej polecieć już na księżyc

niż obijać się po kręgach, cembrowinach,

skoro nie rozumiesz akustyki tego miejsca

i nie masz akustycznych złudzeń.



Więc zdążyłem pomyśleć: żegnaj, kołowrotku.

Pamiętasz to wczoraj? Burza była po ciemku -

"dziewczynka z zapałkami" na czarnych salonach

albo spuszczona w szyb windy dla eksperymentu

z angelologii spadania, z płonącym warkoczem

i chusteczką, widmem końca pociągu w tunelu.

Gdybyś poleciał z głową przez te chmury,

miałbyś amarantowy kapturek na włosach,

musiałbyś pewnie lecieć z makijażem,

żeby dobrze wypaść z tamtej strony tafli

lustra wody, gdzie mają takie ogromne wymagania

i z miejsca pytają o paszport, wizy i pozwolenie

na pracę w służbie bezdennej polifonii.

Inaczej zaśpiewasz? Łyżeczką błyskawicy

wyjął go Pan spośród żywych? Kusząca ekstrakcja,

bo niebo idzie w strzępy,

kiedy te pajęcze korzenie szarpią błyskawicą

dziąsło i podniebienie (echo gra na czas, śpię

z otwartymi ustami, księżyc zagląda mi w zęby)

i wloką za sobą drobne rusztowanie,

cały szkielet, jak sądzę, ząb, kręgi, nerwację

i długie smugi krwi aż pod inne oczy



nieba, które tak bardzo nie lubi powieści,

że przysyła nam bez przerwy inne wersje końca

w każdej zmianie w scenach dziwnego widzenia

za porozumieniem stron, lecz w amoku światła,

które zawsze przychodzi ze źle ukrywaną twarzą.

Powiedzmy, że "miesiąc", jasna strona studni.

Orzeł albo reszka. Skośny korytarz światła

jak narciarski wyciąg. Awers albo rewers.

Krzesełko czy orczyk. Możesz odpiąć narty.

Albo wyjść z powieści przez przeszklone drzwi.

Wyciągać odłamki szkła z innych oczu słońca.