O mnie

  • Biogram
    Joanna Lech

    Poetka, pisarka, autorka książki Sztuczki (Nisza 2016) oraz tomów wierszy Zapaść, Nawroty, Trans oraz Piosenki pikinierów. Za debiutancką powieść nominowana do Nagrody Literackiej Nike i Nagrody Literackiej Gdynia 2017. W 2007 r. nagrodzona Grand Prix w VI konkursie im. R. M. Rilkego w Sopocie oraz nagrodą główną w XIII konkursie im. Jacka Bierezina w Łodzi. Nominowana do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2010) i Nagrody literackiej Nike (2011). Stypendystka m.in. Miasta Krakowa i Fundacji Grazella. Tłumaczona na język angielski, niemiecki, ukraiński, rosyjski i czeski. Mieszka w Krakowie, kompulsywnie podróżuje, fotografuje i czyta.

  • Wyróżnienia
    • Nike Nominacja do Nagrody Literackiej Nike

      Warszawa, 2017

    • Gdynia Nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia

      Gdynia, 2017

    • Kraków Stypendium Twórcze Miasta Krakowa

      Kraków, 2011

    • Grazella Stypendium Fundacji Grazella

      Kraków, 2011

    • PTWK Nagroda specjalna za debiut w X edycji konkursu literackiego PTWK

      Warszawa, 2010

    • Nike Nominacja do Nagrody Literackiej Nike

      Warszawa, 2011

    • Silesius Nominacja do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius

      Wrocław, 2010

    • Rielke Grand Prix w VI Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Rainera Marii Rilkego

      Sopot, 2007

    • Bierezin Nagroda główna w XIII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. J. Bierezina

      Łódź, 2007

  • Opinie

    Taki właśnie świat widzę w wierszach Joanny Lech: przeszywająco zbyteczny. Smutny. Niektórzy mogą zawyrokować, że nużący. Dla mnie nie jest. Dla mnie jest prawdziwy.

    Roman Honet

    Wiersze Joanny Lech prowadza nas - jak Billie Holiday - „po ciemnej stronie ulicy"... Bez patosu, ale i bez łatwych nadziei, spokojnie, ale z ukrytą w poetyckich obrazach ogromną skupioną siłą.

    Bronisław Maj

    Wśród poetów, którzy zajmują ostatnio moje myśli, ponieważ stali się symbolem zmian, stali się protagonistami ewolucji estetycznej zachodzącej w łonie nowej poezji, ważne miejsce zajmuje Joanna Lech.

    Karol Maliszewski
  • Artykuły
    • Wysokie Obcasy To moja książka i moje ciało

      Wysokie Obcasy

    • Zwykłe Życie Rozmowa: Znowu pragnę ciemnej miłości

      Zwykłe Życie

    • Hiro Każdy z nas chce przeżyć swoją „ciemną miłość”

      Hiro

    • Popmoderna Skandal nigdy nie był wliczony w ryzyko

      Popmoderna

    • Gazeta Wyborcza Jeden Coelho to dla świata aż nadto

      Gazeta Wyborcza

    • Dziennik Polski Literatura to nie pole walki

      Dziennik Polski

Joanna Lech

Książki

  • Antologie
    • scattering Scattering the Dark: An Anthology of Polish Women Poets

      White Pine Press, 2016

    • przewodnik Przewodnik po zaminowanym terenie

      OPT / Biuro Festiwalowe IMPART, 2016

    • dzikie dzieci Dzikie Dzieci. Antologia laureatów konkursu im. Jacka Bierezina

      Dom Literatury w Łodzi, 2014

    • opowiadania 2014. Antologia współczesnych polskich opowiadań

      Wydawnictwo FORMA, 2014

    • węzły Węzły, sukienki, żagle. Nowa poezja, ojczyzna i dziewczyna

      Złoty Środek Poezji, 2013

    • once Once Upon a Deadline

      OFF_Press, 2012

    • free Free over blood

      OFF_Press, Zeszyty Poetyckie, 2011

    • granice Poeci i poetki przekraczają granice. Sto wierszy

      Wydawnictwo FA-art, 2011

    • almanach Almanach

      Forum Wydawców we Lwowie, 2011

    • pociąg Pociąg do poezji

      Kutnowski Dom Kultury, 2011

    • poeci Poeci na nowy wiek

      Biuro Literackie, 2010

Joanna Lech

Teksty

Jakby z rozpędu
Berlitz
Seam

W spektaklu tym odgrywam wszystkie role, kolejno
ściągam słuchawki, ociekam żywicą i mówię o deszczu.
Stoję tak nieruchomo, jakbym parzyła, mówię o deszczu,
bo jestem rzeką, mówię, że upał, bo lepisz się do mnie
oczami, ale nocą, mówiłeś, śniło ci się, jak wyłam.

I to, jak wbijałam gwoździe w śliwki (kamieniem).
Klęczałam na śniegu, chciałam wyssać ci szpik (z łopatek)
(chciałbyś) (z łopatek czy z bioder?) Zataczałam łuki
w powietrzu (rękami?) i wyłam. Zagrażałam światu.

Na przykład sowy
Don’t swallow the cap
The National

Ciche Jolene zza drzwi. Śmierć jest znacznie ciekawsza
od spania. Napady śmiertelnego poświęcenia i szelest kapci.
Gdy skończyła się kawa i nie chce się iść po kawę.
To się puszcza ciemnego bluesa. I pisze pojedyncze zdania.
Ale takie sowy, na przykład, od dawna nie przylatują
na moje okno. Gołębie też nie, moje szyby obsiadły
teraz małe, zielone owady i nie będę już więcej
pisać o oknach.

I nie wiem, czy mi się to nie śni.

(Ale śniło się, że cię zgubiłam między półkami z Tuwimem,
bo pani kazała układać. I jeszcze ta cała zabawa w bierki,
zgniatanie biedronek, rozrzucanie fiszek, naprawdę?)

Łatwy i szybki dochód
Needle in the hay
Elliott Smith

Albo nagle ten układ: nie mogę cię znieść
ani znieść braku ciebie między palcami.
Żadnych słów, tylko zakrętki na blacie
i oskubany wosk. (Czułość, która powinna
zostać jedynie na zdjęciach). I przypominam
sobie, jak zawsze od dymu śmierdziały
mi włosy, a ty się brzydziłeś poręczy.

Im bardziej się miotasz, tym bardziej
się mijasz. Szalenie obca i sprawna,
weź zimę z zaskoczenia!

Wyobraź sobie; w jednej chwili przychodzi sms
i pies wyje pod oknem tak przeraźliwie,
że cierpną od tego kości.

Krztyny
Sonic Youth
Sunday

Dziś jednak uciekam. Słyszę szum kropel
na trawie i nie ma we mnie ni krztyny spokoju.
Natychmiast chciałabym nie żyć albo bawić się
w chowanego w twojej wielkiej, dusznej głowie.
Pocąc się w deszczu, chciałabym wyjechać.
Kraść samochody w Meksyku, robić tatuaże
dziewczynom z Saint Tropez. I żeby były
te wąskie, niebieskie korale na przegubach
ich dłoni i żeby był przeciąg.

Reckless
Lust Or Love
Black Box Revelation

What else exists to return to me? Haven’t I poured it all out?
I have reached the end of my rope and soon won’t be able to breathe;
I am absent from so many places, places I once called home,
I have fallen through so many hands, I can’t count them (on my fingers?)

You know how they promised us war, but, for now frost
pants over this city, which usually ticks, like a bomb
and, together, with this changing, dissipating light, divides.
Blood that poured down the chin, drips to the pavement.
But, I still have compassion, though it’s also out of place. I no longer know

where the edge of this city ends and in which corner the light cleaves.
So play it again, alone, as we separate, and let’s go from here
to dance. But, first, should I name you fear?
(Should I give you all my money?). I already want
to live in you: is that still not enough for you?

translation: Susan Mockler

Apnoea

Since uncertainty changed colour and physical form. Like this of yesterday;
relentless cold, white, frost sparking across trees. I have to sleep it off,
must make something of it.

It happens quickly, collapses; trembling, as if set in resonant motion.
Even the walls steaming from excess, dreams condensing in bedsheets,
settling on pores.

It itches more than touch, more than the feathers of those birds,
their battered wings, bones. Marks stamped in snow -
try not to look there, try to force it down.

translation: Marek Kazmierski

Gezeit

Wir liegen da wie Steine, also kann ich uns Ufer nennen.
Die Stille geht unter die Haut wie ins Papier, die Lider schwellen auf.
Adern platzen. Wir haben die gleichen Symptome, und einen Augenblick lang
sind wir einander nah, genauso zerschlagen, verklebt wie Sirup und bitter.
Wir ertrinken im kalten Licht; der Schmerz in den Rippen pulsiert
und verlischt. Das sind nur Schauder, Blitze an den Beugen.
Narben, die nur Haut bedeuten.

Wenn die Wärmespur nach außen dringt, erstarrt sie
wie dein Gesicht; in dem Augenblick, wenn du dich umdrehst. Und man sieht –
was in dir brütet, will nicht kleinbeigeben. Es sackt zusammen,
verfault, wird fremd; kalt wie Messer, stumpfe Rasierklingen,
verbogene Schneiden.

übersetzungen: Ursula Kiermeier

Na pobřeží snu

Zdá se jí dvůr, kolotoč na chodníku. Malá holka piští,
zakrývá si oči, dokud jí nedojde dech. Najednou skočí do vzduchu
a hned spadne na tvář, před koš s odpadky.

A je ticho. V pozadí slunce. Nebe tak jasné jako ve snu.
Kousek dál kluci stavějí hráze, zasypávají se pískem. Malá holka pláče.
Smějí se jí, když si vytahuje z kůže kousky skla.
Ano, ode dneška jí budou říkat Divná;

to nic, schová se za rukama. Tam bude stoupat vzhůru,
obrůstat šupinami a učit se polykat.

překlad: Petr Motýl

Відстані

Виїжджаючи, ти забираєш із собою бурю.

І раптом все стає ясно; я розсуваю фіранки і намагаюсь затерти сліди,
плями з підлоги, смуги попелу і синці. Ти казав, що дороги назад немає;
є дим, але немає попелу, спалена шкіра свербить,

струпи по цілій долоні. Тож мене зраджує запах і скривлений вираз обличчя:
коли я намагаюсь нас якось назвати, вертаються біль коло серця і млості.
Сідаю знов під стіною, повторюю: це діється, мабуть, без мене,

як рецидив якоїсь чудної хвороби, гострі симптоми. А ще під ранок
наснився холод, наснився дощ і зуби, засіяні в порожній кімнаті,
слід їхній на животі; не народиться вже нічого.

переклад: Остап Сливинський

Dopiero wtedy

wszystko się skończy. Blizny na dobre zarosną. Ciepło wybije nas
z rytmu i wejdzie do kości. Zobacz, ten sen przyniesie nam odwilż;
w usta wgryzie się dym i przetnie język. Musisz wymyślić nowy.
Inaczej zostaną tylko te resztki, spalone wersy. Odłamki. Zobacz;
ziemia tli się w tych skrawkach, pęcznieje, aż zapadają się stopy.

Wiatr nawiał iskry i liście drgały od rosy. Widocznie już niosłam
w sobie niepokój; jak dziecko, rosnące pod sercem, podczas,
gdy marzec zamieniał się w rozpacz. Tak ładnie pękało wszystko:
ulice i niebo, nasze ciała sklejone śliną. Błyski cięły powietrze
jak papier, krew wypływała z łodyg.
Pomyśl, ten sen przyniesie

nam odwilż. Zamknij oczy i zobacz; wilgoć wsiąka we wszystko.
Słowo rozcina skórę. Ziarnko wypada z ust.

Włókna

czyta: Joanna Lech

Zapaść

Brzeg jest skórą, która wyznacza granice. Dzieci wyrzeźbiły w niej korytarze,
kierunki pływu, krwiobieg. Patrzę na to od spodu, bo nie chcę być już pytaniem,
punktem odniesień.

Nie mam już miejsca na trwanie. Niebo jest coraz głębsze, nabiera odcieni.
Od paru dni śni mi się noc, ma powybijane okna. W brzuchu pęka szkielet ryby,
a ości zaszywają skórę pod spód.

Potem dławię się tym słowem, nie mogę się podnieść. Dawni znajomi
już tu nie przyjdą, nikt mnie nie znajdzie. Oni wciąż jeszcze noszą po mnie blizny,
oglądają zdjęcia. Ja ciągle pamiętam ten ich ciepły spokój,

burze w sierpniu, chleb. Smołę. Wszystko można przełknąć.

Bezdech

Odkąd niepewność zmieniła barwę i stan skupienia. Tak jest od wczoraj;
natrętne zimno, biel, szron skrzy się na drzewach. Muszę to odespać,
muszę coś z tym zrobić.

To staje się szybko, zapada się, drga, jak wepchnięte w rezonans.
Nawet ściany parują z nadmiaru, sen się skrapla w pościeli,
osiada na porach.

Swędzi bardziej niż dotyk, bardziej niż pióra tych ptaków,
ich połamane skrzydła, kości. Ślady odbite na śniegu –

spróbuj tam nie patrzeć, spróbuj się zachłysnąć.

Знаки

Жара тлеет в руках и заражает травы. Подавляет землю,
когда бежим по полям, собираем моллюсков, жуем листья,
как сахар. Ветер навевает искры и дым, ест глаза.
Над лесом раскинулось небо, в нём огонь: эта картина – река набирает воду
и глотает солнце. Дети лепят гнёздышки и засыпают, сося пальцы.
Август посыпает их волосы пеплом, рисует знаки на небе.
Прыгает в воду с камнем в горле.

Эту картину, Анна, невозможно проглотить. Словно растёт во мне
корочка на сгибе руки. Царапина на глазу. Сон, который режет кожу
глубже чем нож и вдавливает мох в артерии, перья засовывает в рот.

Перевод: Aleksandra Goszczyńska, Diana Mirecka, Илья Карнасевич, Jakub Nowicki

Oranżada ze stonek

Zaczęło się od tego, że Nick Cave przyjechał do Polski. Właściwie to zaczęło się dużo wcześniej, w sierpniu, gdy upał, nuda i powolne smażenie się w dusznym powietrzu. Kompletnie nic się nie działo; siedzieliśmy smażąc nad piwem w jakimś ogródku, tygodniami. A wokół nas palmy, morze, festiwal piosenki: siedzieliśmy smażąc się w tym piekle, tygodniami. I dopiero potem zauważyłam, że zamiast piwa piłam coś, co niepokojąco przypominało oranżadę ze stonek – w eleganckich szklaneczkach, z kolorowymi parasolkami. Barman nalewał to coś z butelki po Coli, tylko, że zamiast odpowiedniego logo na etykiecie była właśnie narysowana wielka, obleśna, wytrzeszczająca oczy stonka ziemniaczana. I jakby się patrzyła, prosto na mnie. To już nawet nie absynt, co to ma być! Krzyknęłam i wszyscy zaczęli tymi butelkami rzucać, w barmana, za siebie, dookoła. Z miejsca zachciało się palić, przypomniałam sobie, że muszę zapalić, i chyba powiedziałam to na głos, bo się koledzy zaczęli klepać po kurtkach, klepali się po kieszeniach, po torbach. Trochę to dziwnie wyglądało, gdy się zaczęli nawzajem klepać po głowach; no ale nikt nie miał. Siedzieliśmy dalej w tym piekle, bez piwa, bez tytoniu, tygodniami. A potem ktoś powiedział, że Mick Jagger nie żyje. To prawda, właśnie o tym piszę – powiedział kolega. To prawda, przypomniałam sobie, nie raz o tym mówił, pisały o tym wszystkie gazety, straszyły tłuste nagłówki, dzienniki we wszystkich krajach tylko o tym trąbiły; gdzieś nawet ogłosili żałobę. A kolega naprawdę pisał książkę, w której Mick Jagger umiera co dwie strony, na wszystkie możliwe rodzaje śmierci. To prawda, nie raz opowiadał o różnych rodzajach śmierci, jakie mu zaplanował; w jednej chwili pada na marskość wątroby, w innej od wciągania podłego, amerykańskiego proszku na stonki. Kolega opowiadał o tym tygodniami: mówił, aż zapadła noc, skończyło się lato i nad dachami krążyły zeppeliny w kolorze deszczu; postanowiliśmy wznieść toast za Micka Jaggera kranówką, z braku czegokolwiek innego. Przez cały czas wytrzeszczone ślepia stonek patrzyły się na nas z butelek, z drugiej strony baru. Zdawało mi się, że jedna do mnie mrugnęła, ale nie jestem pewna. Postanowiliśmy wyjść z tego baru, ale zamiast na plażę, wyszliśmy na bezkresne pole, pełne ziemniaków. To to już na pewno będzie koniec świata, powiedział ktoś, bardzo smutno. I był.

Za rzekę

Najlepiej było, gdy ktoś umierał. Rzucaliśmy się wtedy na jego bezwładne ciało i obrysowywaliśmy je kredą. Dokładnie, cały kontur. Tak jak w filmach. Rysowaliśmy na czworakach, jedni zaczynali od stóp i łydek, reszta od głowy. Najlepiej do tego nadawała się ta biała kreda do pisania na szkolnych tablicach. Była twarda i dawała wyraźną, grubą linię, zupełnie jak w filmach. No i nie łamała się tak szybko jak te barwione, cienkie, ze sklepu. Ale tamtej zawsze brakowało, więc najczęściej trup wyglądał, jakby upadł na tęczę, tak się mieniła linia, bo przecież każdy miał inny kolor. Już ten trup wcale nie wyglądał jak trup. I nikt się go nie bał. Szturchało się go tylko co chwila, żeby już się nie ruszał. Bo kto widział falujące linie wokół nieboszczyka, nie może być. Potem takich obrysów w kształcie małych chłopców było pełno na każdym chodniku, dopiero deszcz je zmywał. A dorośli chodzili i pukali się w czoło. W klasy by pograli. A porysowaliby coś, narzekał Dziadek, ścierając kontur butem. Ale nie chcieliśmy. Woleliśmy umierać. Umieraliśmy namiętnie, ile nas było. Jedni po spadnięciu z niskiej gałęzi. Inni, gdy grali w nogę. To najczęściej. Albo w gumę. Wystarczył jeden nieostrożny ruch i już się wywalało na rowerze. Wystarczyło, że ktoś się przewrócił, a już dobiegaliśmy do niego z tą kredą – jak stado sępów. No, zupełnie jak w filmach.

A potem, gdy już wszyscy skończyli i linia była zamknięta, trzeba było jeszcze zabezpieczyć miejsce zbrodni. Dlatego stawialiśmy patyki obwiązane sznurkiem, który był żółtą policyjną taśmą, dokładnie taką jak w filmach. Następnie przyjeżdżał Detektyw. Detektywem zawsze byłeś Ty, Andy, bo byłeś najsilniejszy i potrafiłeś czarować. Wkładałeś pelerynę z czerwonej kapy i Dziadkowy kapelusz i pochylałeś się nad nieboszczykiem, dokładnie studiując pod lupą każdy centymetr jego twarzy. Sypałeś piaskiem na głowę, drobnymi listkami wypychałeś mu usta, szeptałeś zaklęcia. Miałeś różdżkę z patyka i procę, byłeś generałem i magikiem. Staliśmy wokół Ciebie kręgiem i waliliśmy w puszki, pokrywki, kosze, co było pod ręką. Waliliśmy w nie kijami, hałas był piekielny. Waliliśmy, dopóki nie zakryłeś zwłok peleryną, nie wypowiedziałeś magicznego: Wstawaj, chuju! Abrakadabra! I na to zaklęcie trup zrywał się z ziemi cały i zdrowy. Ale czasem jeszcze stwierdzałeś, że to specjalnie, morderstwo, i że trzeba to zbadać. Wtedy rzucaliśmy się szukać poszlak. Śladów ukrytych w zdeptanych liściach, w odciskach butów i startych liniach boiska. Zazwyczaj szybko znajdowało się narzędzie zbrodni – piłka kopnięta za siatkę albo przecięta opona w rowerze. Więc łapano podejrzanych i ustawiałeś ich pod ścianą, przepytywałeś, a potem kolejno wykrzykiwałeś: Winny! Głośno i twardo jak rozkaz, uderzając przy tym łopatką o durszlak. Pluton egzekucyjny już czekał. Dawałeś znak, żołnierze wyciągali pistolety na wodę i strzelali im po kolei w czoło. Syk, pstryk i po wszystkim. Winni padali jak muchy, z wywalonymi językami leżeli sztywni, bezsprzecznie martwi. Szturchaliśmy ich jeszcze raz, czubkiem buta, tak na wszelki wypadek. Bo gdyby któryś jęknął, jeszcze trzeba by było go dobić. A potem kopaliśmy im grób.