| Śnieg na zboczu Słonnych odprawia sowie rytuały. Z dachu zmrożone hałdy
 z chrzęstem, aż pod okna prawie.
 Myśl już nie koziołkuje, się pokłada.
 
 Kartofle w plasterki z solą na blasze
 skwierczą. Schludna jest biała żałoba.
 Dorotka lepi bałwana, przyniosłem dziurawy garnek.
 Zniknęły grabowe żywopłoty, lipa unosi ciężki zadek.
 
 Świat jest bryłowaty
 można nieśpiesznie odchrząknąć.
 Nie ma to jak luźny
 postronek, mogą śnić
 
 się niewydane wiersze
 Stevensa. W zaspach rozkłada się
 ryzyko, rzeczy dzieją się nieśpiesznie.
 Odzyskiwanie ciemności
 
 ze znajomością rzeczy.
 Miękkie są ściany, ścielą się nielegalnie.
 Bez zbędnych metafor. Odsunięty -
 zuchwale zwlekasz. Słyszalna staje
 
 się przydrożna muzyka. Niespodziewane
 odbicia i upojne spustoszenie.
 Cała polowa kuchnia - tylko dla mnie.
 Jest tak cicho, że słyszę skrzypienie
 
 szronu pod butami, gdy Wiesiek wraca z nocnej
 zmiany w cegielni.
 Smaruję grubą pajdę smalcem ze skwarkami
 palę i nie mówię nic.
 
 Gardziel połyka drobnostki, wsuwam się pod koc.
 Studnia bieleje bezlitośnie
 rękawice na ganku - jak kora sztywne.
 Zanurzam cynkowane
 
 wiadro - czule. Tu nie ma miejsca dla nasienia.
 Kostki palców są zziębnięte
 świecą zimnym odblaskiem.
 Rozdziawione w studni, na dnie
 
 kołysze księżycem.
 Tępy stukot kropel o cembrowinę. Nadciąga lodowiec
 tracę zmarszczki, paznokcie.
 
 |