Księżyc wchodzi właśnie w tę ulubioną fazę snu,
do której wyznania kotów nie mają dostępu.
Pijacki śpiew kończy się znienacka jak ból zęba
po ukłuciu, oddycham głęboko, już słychać szum,
może ze skały rozleje się Dzikim Potokiem
lub porozrzuca okruszki na widmowym szlaku.
Nie zobaczę.
Powieki robią, co mogą, kręgosłup wmawia mi,
że jestem embrionem, kołdra udaje mamusię
i wszystko na nic, telefon zyskuje przewagę,
choć dziecko we mnie pamięta, żeby nie odbierać.
O tej porze dzwonią dla żartu albo na trwogę,
błąd zaniechania dokucza dłużej niż naiwność,
więc podnoszę.
W pierwszym impulsie pociesza, że się nic nie stało,
w drugim przeprasza za swoje nieudane życie,
w trzecim kończę się ubierać, pies trzyma w pysku smycz,
ale nie szczeka, przekupuję go świńskim uchem .
Na miejscu przetaczamy słowa z żyły do żyły
tak długo, aż wyrównają się poziomy nastroju.
Wracam blada.
O świcie nakrywam stół ulubionym obrusem
i orkiszowym ciastem oswajam cię ze śniadaniem
bez pocałunków, znowu musiałam ją zaprosić.
Spróbuj nie patrzeć na mnie jak na pierwszą jaskółkę
i już o spacer nie męcz, ona tu zaraz przyjdzie
sprawdzić, czy szczęście wszystkich omija jednakowo.
Dodane przez sykomora
dnia 23.06.2008 18:23 ˇ
5 Komentarzy ·
467 Czytań ·
|