Nie było tego jak utulić, chyba, żeby jej związać rękawy koszuli,
uciszyć dłonie z termoforem w miśki. Trzęsła się, pewna, że ktoś rąbie lód
na dachu, lub że ona sama dryfuje w inny wymiar, w pokoju gościnnym,
w pół do trzeciej nad ranem. Cry mara.
Lód jęczał a dach zrzucał balast.
przyniosłam jej śpiwór, gdy pękało szkło:
fiolet paznokci kontrastował przykro
z fotką, jej bielą; weszła w śnieg i blask,
przed uwolnioną właśnie od ochłapu mięsa rękę
i uśmiech zakutanej w futra, między nią a to,
co chciała wydrapać z oczu i warg kobiety
- to on zwinął namiot,
gwiżdże na odwrót, on popycha sanie,
gdyby szukała głębiej, złapałaby cień, osłaniający jej oczy od słońca -
i zaraz, że to się źle skończy,
widziała wyraźnie: szlak Oetesa
i jak ktoś nim szedł; i dlaczego tamta śmieje się,
na planie, tak przepalonym śmiercią?
Wyrwałam jej fotkę.
Zaprzęg. dla nas jedynie ażur, wcięty w biel;
to, co naprawdę jest, co było nimi,
pociągnęło za biegun: szepty, śmiech, chrzęst śniegu,
zaklęcia, świst w oskrzelach
- cały ten wokal, prowadzący lead, który nigdy nie milknie,
niekończąca się koda,
niesiona przez husky, między gwiazdy i niedźwiedzie.
|