Znów od początku, jak lunatyk
wynoszę rozdarte wnętrza
zbyt dużo zerwanych linii,
by udźwignąć podręczny bagaż,
z naparem ziół i kondolencjami,
jak odbicie w błocie, życiorys.
Miejsce po stracie chowam w szafie
z naftaliną. Nie wiem, gdzie ją postawię,
może koło tej figurki Matki Bolejącej,
osiwiałej przed powrotem.
Spójrz mamo, jak ładnie układam zabawki,
buty i szklane kule w porządku M-kwadrat.
Tu w kąciku ust będzie uśmiech dla much,
dla psychoterapeutki - dno oczu
i soda. Kończę prace wewnętrzne,
budząc się w stanie deweloperskim,
bez białego osadu.
Teraz łykam inne proszki,
w coraz większych ilościach.
Ze spacją w pamięci,
tłumaczę nieobecność zmarłych.
Ich ślepy pies ciągle za mną biega
i pada pod oknem jak cień
co jest wcieleniem kobiety.
A ty patrzysz na mnie córko i dziwisz się,
dlaczego jestem taka pracowita?
Po co przestawiam wiosny na zimy?
Dla dezynfekcji kochana, bo lód ścina
całe plugastwo krwi.
A w mojej głowie, mojej głowie?!
Jest za tłoczno,
brakuje miejsca na otwór,
którym mogłabym wsypać truciznę.
Kto mi odstąpi połowę zatrutego jabłka?
Kilka miejscówek w sanatorium,
z miękką odprawą i gumowymi klamkami?
Tam czeka na mnie prezent,
opakowany w błękitne światło,
trud czuwania ze spadaniem w tle.
Budzę się, to dzieje się naprawdę.
Związana pustymi rękami tworzę:
oto ulica o wielu twarzach i imionach:
wiję się, pełznę, sapię, spieszę się, dopadam,
odgryzam, odpłacam, rosnę, owocuję, gniję.
Tu teraz, wreszcie mogę zasnąć
w łóżku, które przeniosłam, jak sen w śnie
pod szklaną podłogą
szczurzy pęd
Dodane przez trueborn
dnia 14.10.2011 19:55 ˇ
2 Komentarzy ·
356 Czytań ·
|