|
Nawigacja |
|
|
Wątki na Forum |
|
|
Ostatnio dodane Wiersze |
|
|
|
Przemysław Owczarek - Brzeziny i Moskwa szyte bez miary - wokół "80 wierszy" Andrzeja Babaryki |
|
|
Historia tej skromnej podróży nie może być prostym opisem drogi od punku A do punktu X, pomiędzy którymi kilka liter da się ułożyć w anagram albo objawi sens zakorzenionego lokalnie słowa powierzonego dystyngowanej hermeneutyce. Mogę stworzyć opis tej trasy wedle rzeczy, które tego dnia konkretnie robiłem. Bo konkret w literackim i etnograficznym tekście daje efekt niezwykły. Ale jaką może przyjąć formę?
Patchwork? Kolaż. Szosa pozszywana z asfaltu, kałuż i listopadowych liści, znaczona podłużną fastrygą samochodowych śladów i kolein. Czterdzieści pięć minut jazdy z Łodzi na wschód, przez Park Krajobrazowy Wzniesień Łódzkich, fałdy pól i zalesione pagórki, jakby noc właśnie odeszła znad jeziora, ukazując drobne fale i gigantyczne zmarszczki. Listopad. Szaro pomiędzy czernią i bielą. Światło wywiedzione z ogromnej ciemni, brudne i zmięte.
W każdym razie jadę do Brzezin, w sporadycznych obłokach kropel nasyłanych przez tiry, dowiedzieć się, jaki rodzaj kulturowej biedy piszczy pośród starych kamienic i jaki rodzaj nadziei i przemyślności nawołuje ludzi, by chcieli żyć w powiatowym miasteczku. Jadę odwiedzić grób przyjaciela, poety związanego z Brzezinami, Andrzeja Babaryki. Obejrzeć Muzeum Regionalne i odkryć kilka sekretów owego sztetl dawnych krawców. Szukam konkretu. Bez planu i specjalnych zamiarów, wierząc, że go odnajdę, a poszczególne wątki i nici pozwolą mi zszyć z fragmentów brzezińską opowieść, poskładać ją z łat, które wytnę z innych historii. Przywołań?
Czy opis krajobrazu nie jest jego cytatem? Jaki ma sens w mgławicy kropel, opadających na szybę samochodu, jak kurz opada na starą maszynę Singera, której żeliwna rama dźwiga los dawnego brzezińskiego krawca. Mgła dusi pola za Natolinem, nieopodal wsi Moskwa i dalej przy zjeździe do Brzezin, który znosi samochód z niewielkiego wzgórza w dół do miasta. Obok cmentarza, pomiędzy niską zabudową starych drewniaków, obok kościoła farnego i stawu, gdzie figura Św. Jana Nepomucena chroniła dawnych niedzielnych kajakarzy przed nagłą ablucją i pośmiewiskiem miasteczka. I można fartownie wejść w zakręt, a potem pod górę, do rynku, niewielkiego centrum, nad którym górowała niegdyś piękna synagoga w mauretańskim stylu, a po ulicach roznosił się zapach płótna i sukna, przeszywany zapewne wonią czosnku i cebuli. Mógłbym przełożyć na międzywojenne dzieje miasta twój wiersz „Gęstnienie mgły”, przyjacielu Babaryko?
Brud i niedostatek / Na ciasnych ulicach ciasno / w głowach / Gryząc czosnek i cebulę Szukam / jakiegoś ładu / godziny snu dla serca Słyszą mnie / bezsenni Przeklinają zapóźnieni / Mgła gęstnieje za mgłą.
Tak pisałeś trzy dekady temu. Pozostały ciasne ulice, a ja mam zbyt mało czasu, żeby przystanąć na dłużej w jakiejś tutejszej głowie. Omijam centrum, wiem, że najciekawsze sprawy czekają na poboczach, miedzach i marginesach, na styku cytatów i większych fragmentów, w kwartałach otwartych na podmiejski krajobraz.
Wjeżdżam na dziedziniec neogotyckiej willi Muzeum Regionalnego w Brzezinach. Budynek zamknięty. Biuro znajduje się w oficynie, do której trzeba wejść po schodkach. Pochyliłem się jeszcze nad opartymi pod ścianą macewami z brzezińskiego kirkutu. Hitlerowcy odebrali je zmarłym i zniszczyli cmentarz. Za załomem oficyny ułożono następne. Za załomem historii tworzyły kiedyś inną tożsamość miasta. Dziś są zmurszałymi dowodami wybiórczej pamięci po społeczności wygnanej z własnych domów. Kto dzisiaj w nich mieszka? Kto pamięta poprzednich właścicieli.
Witam się z Pawłem Zybałą, dyrektorem muzeum, i umawiam na rozmowę za godzinkę, bo chciałbym najpierw zapalić parę zniczy na grobie Andrzeja Babaryki. Zostawiam plecak, pakuję lampki i canona. Wychodzę wciągnąć w płuca deszczowy zapach miasteczka, wniknąć w jego zamokłą szarość. Przez mostek nad Mrożycą, która rozlewa się w staw, docieram do ulicy Kościuszki i zbaczam pod szyld „Parkowej”, żeby porządnym obiadem podnieść sobie ciśnienie. Zamawiam barszczyk z uszkami, gulasz z ziemniakami i zieloną herbatę. Czekam na kelnerkę i przysłuchuję się rozmowie szefowej lokalu, zondulowanej czterdziestki, z jakimś łysiejącym szachrajem z telehandlu, który chciałby wynająć restaurację na spotkania promocyjne dla stu dwudziestu osób tygodniowo i zarzeka się, że nie może zapłacić z góry. Ja muszę być konkretnie zabezpieczona – mówi szefowa i proponuje aneks lub klauzulę. Rozgrzewam się barszczem, nadstawiam ucho na powtórzenia, aneks, aneks, klauzula, klauzula. Tandetna opera, gdy śpiewa sknera. Gulasz, zielona herbata i hulasz, syty energii. Zapłata niebogata i hej.
Brama cmentarza znajduje się w prostopadłym zbiegu ulic. Wędruję między grobami, oglądając wystające znad muru reklamy przedsiębiorstw ostatniej posługi. I nagle zachwyca mnie widok tablicy z napisem „nagrobki”, pod którą ktoś postawił motorówkę na lawecie. Szybki dojazd na drugi brzeg Styksu. Bylibyście zdumieni, zacni Achajowie. Dalej, pośród krzyży, wyrasta cokół z czerwoną gwiazdą i pomiędzy Chrystusami kraśnieje pamięć po walecznych armiejcach. Cicha zgoda między niebieskim i czerwonym królestwem. Kluczę między lastryko, żeliwem, plastikiem. Odnajduję wreszcie grób Andrzeja, w którym spoczął z rodzicami. Nad płytą ustawiono figurę Matki Bożej. Jej święta postać była tak samo dla Babaryki ważna, jak osoba własnej matki, która troszczyła się o niego po śmierci ojca. Przypominam sobie wiersz – „Litanię…”, którą poświecił obu Matkom:
Matko moja, nocna moja i / moja ranna madonno / do twoich chorych kości – modlę się / do uśmiechu którego nie znałaś – modlę się / do twojej świętości – modlę się // Matko moja, nocna moja i / moja ranna madonno (…)
Zapalam dwa znicze. Nie umiem modlić się, przyjacielu. Dziękuję ci, że łatałeś moje pierwsze wiersze, moje ranne, kalekie wiersze, moje ranne widzenie świata.
* * *
Wracam z cmentarza ulicą Kościuszki. Z kościoła farnego wypływa pogrzebowy kondukt i wlewa się w ulicę. Podnoszę aparat i fotografuję czarną lawę, nad którą unosi się trumna i powiewają kościelne sztandary. Przyciąga mnie pewien rodzaj niepokojącej estetyki, gdy ta czerń zatapia przelotową ulicę. Ksiądz widzi we mnie złoczyńcę. Niech da przykład i wybaczy.
* * *
Za parę minut jestem znów w muzeum. Rozmawiamy z Pawłem Zybałą o historii neogotyckiej willi.
– Ponoć to był najpierw drewniany dworek?
– Tak, rodziny Buyno-Arctowych. Tu mieszkała Maria Buyno-Arctowa, pisarka. Zachowały się na przykład jej opowiadania o dziecięcych zabawach w ogrodzie. Od tej rodziny kupił posiadłość Karol Kleiber. Był architektem powiatu brzezińskiego i jego autorstwa jest co najmniej połowa obecnie istniejących kamienic w Brzezinach. A przy okazji zaprojektował sobie siedzibę w stylu pałacyku neogotyckiego. Najpierw, w 1900 roku powstał mały domek – oficyna w ogrodzie. A w 1903 roku ten pałacyk neogotycki, w którym mieści się obecnie Muzeum Regionalne. Gdy Kleiber przeniósł się do Warszawy, jeszcze przed wojną, sprzedał go Skarbowi Państwa. Potem mieściła się tu Kasa Chorych, a w czasie wojny Niemcy urządzili świetlicę dla młodzieży. Tu miała siedzibę brzezińska Hitlerjugend. Po wojnie jakiś czas ZHP, krótko, a następnie – mieszkania komunalne. Plus był taki, że urodził się tutaj pan Zbigniew Zamachowski. I cały czas obdarza to miejsce, tę instytucję, naprawdę wielkim uczuciem. Bardzo często wykorzystujemy to uczucie dla dobra muzeum. Po wojnie doszło niestety do dużej degradacji budynku, różnych samowolek budowlanych, przeróbek. Dlatego wnętrza w ogóle nie mają zabytkowego charakteru. Pierwsza dyrektor muzeum, jego twórczyni, pani Elżbieta Putyńska, wspomina, że gdy siedzieli w oficynie i padało, to musieli rozstawiać miski, żeby woda się nie lała. W tej chwili, na podstawie nowych planów, powstał projekt renowacji i rekonstrukcji całego budynku. Na razie zdobyliśmy tylko pieniądze na remont wnętrz. Będziemy się jeszcze starać o dotację u Ministra Kultury na remont całości. (…) To muzeum jest dość specyficzne, tak samo jest ważna dla nas działalność kulturalna, jak wystawiennicza. Głównymi naszymi klientami jest młodzież ze szkół, mieszkańcy Brzezin. Ale coraz więcej jest turystów, którzy cenią sobie podróże sentymentalne. Na przykład gości z zagranicy, pochodzenia żydowskiego, którzy chcą tutaj odnaleźć swoje rodzinne korzenie.
– W ilu procentach Brzeziny były zamieszkane przez Żydów?
– W ponad pięćdziesięciu. Kamienice głównie należały do Żydów. Oni byli najbogatszą grupą. Cały interes krawiecki był w ich rękach. Funkcjonował system nakładczy. Nakładca zajmował się organizowaniem rynków zbytu. Miał swoje magazyny i zlecał chałupnikom szycie konkretnych ubiorów. Generalnie to były ubrania gorszego sortu, bo się mówiło nawet o brzezińskiej tandecie. Chociaż pamiętam taką anegdotę, że przed wojną jeden z bogatych brzezinian pojechał do Warszawy kupić sobie w eleganckim sklepie garnitur i okazało się, że został wyprodukowany w Brzezinach. Więc z tą tandetą to do końca nie była prawda. Nakładcy czerpali największe zyski, właśnie z tak urządzonej produkcji. Mówiło się o Brzezinach jako o mieście białych Murzynów. Zarobki były skrajnie niskie. Ale gdy była koniunktura, Brzeziny się bujnie rozwijały. Oprócz renesansu – ale to inna historia – rozwinęły się pod koniec lat dziewięćdziesiątych XIX wieku, do okresu pierwszej wojny światowej. Sprzedawano wtedy do Rosji, Anglii, Afryki. Wzrosła dynamicznie liczba mieszkańców, przed pierwszą wojną światową w Brzezinach mieszkało siedemnaście i pół tysiąca mieszkańców. Obecnie mamy tylko dwanaście i pół tysiąca. Wówczas, w przeciągu dwudziestu lat wzniesiono osiemdziesiąt procent zabudowy murowanej. To był jeden wielki plac budowy. Kiedy toczyły się tu walki podczas pierwszej wojny światowej, w lipcu 1914 roku w ramach operacji łódzkiej doszło do słynnej bitwy brzezińskiej, to ponoć rosyjski dowódca artylerii nie wykorzystał wszystkich swoich dział, żeby oszczędzić Brzeziny. Tak mu się miasto spodobało. Wierzę w to, bo wtedy te kamienice były nowe, miały po kilkanaście lat. Naprawdę były śliczne. W tej chwili już takie nie są (…).
– Wtedy to było też inne miasteczko, wielokulturowe, nie tylko ze względu na mieszkającą tu społeczność żydowską, ale także niemiecką. Prawie wszyscy Żydzi zginęli pewnie w Brzezińskim getcie? Synagoga spłonęła w tym samym dniu, co łódzka, niedługo po wejściu hitlerowców – zagajam dalej Zybałę, a w myślach przypominam sobie zdania z artykułu poświęconego sztetl, którego autorką jest Alina Cała, że w polskim przedwojennym krajobrazie było miasteczko – w przewadze żydowskie – przecież czymś swojskim i pozwalało identyfikować przestrzeń ojczyzny na równi ze szlacheckim dworkiem. – Kiedy powstało brzezińskie getto?
– W maju 1940 roku, a w maju 1942 była likwidacja. Zeszłego roku odbył się spacer ulicami brzezińskiego getta. Śladami utrwalonymi w pamiętniku Heleny Dymant-Klingbeil. Chcemy go wydać w 2012 roku, w siedemdziesiątą rocznicę likwidacji getta. Namawiam na to jej syna, ale jest niechętny, oczywiście ma złe wspomnienia związane z Brzezinami. On się urodził już po wojnie. Ciężko mu przyjechać do miasta, gdzie wszystkie ślady po jego rodzinie zostały zniszczone. Ja go rozumiem. Rodzina pochodziła z Brzezin, to byli bogaci krawcy. Uciekli przed pierwszą wojną światową do Rosji. Tam się znowu odnaleźli i zaczęli robić biznesy. Ale jak bolszewicy weszli, to wiadomo, wszystko stracili i znowu uciekli. Znaleźli się w Brzezinach i tutaj się rozwinęła ich działalność. Zanim Helena się urodziła, wszyscy mówili, że to będzie synek, więc ojciec się później wstydził i ją do piątego roku życia ubierał jak chłopczyka. Ona zaś właśnie miała jednego syna i jak wybuchła wojna, to on miał pięć latek. Jest w tym pamiętniku wstrząsający opis, jak Niemcy przed likwidacją getta każą przyjść matkom z dziećmi do lat dziesięciu. I zabierają te dzieci – ona już tego synka nie zobaczyła. Samych starców i dzieci oni od razu wywieźli do Chełma nad Nerem. A tych, co jeszcze byli produkcyjni, do Łodzi. Ona już ani swojego męża nie zobaczyła, ani dziecka. Jej mąż się nazywał Klingbeil. Znalazłem tę rodzinę w Internecie. Mają swoją stronę. Jej drugi mąż też nazywa się Klingbeil. I syna ma. Nie mogłem dojść, o co chodzi? A ona się ożeniła z rodzonym bratem swojego męża, w Paryżu, już po wojnie. Wtedy zrozumiałem, o co tu chodzi.
Myślę o prastarym żydowskim obyczaju, który nakazuje wdowie poślubić brata męża. I zastanawia mnie jego psychologiczna siła, która traumie Zagłady przeciwstawia pamięć o zamordowanych, zaś ich „fizyczną obecność” odnajduje w żyjących krewnych. Wola życia zachowana w pokrewieństwie.
Zatem znalazłem ów główny konkret, którego szukałem w Brzezinach – kopię pamiętnika Heleny Dymant-Klingbeil. To niezwykle ważne, że muzeum przywraca pamięć po nieistniejącym sztetl, miasteczku, przeważnie żydowskich, biednych i bogatych krawców, a jednocześnie odnajduje właściwe proporcje przedwojennego polskiego krajobrazu.
Zmieniam temat i chcę się czegoś dowiedzieć o aktualnej działalności muzeum.
– Rewelacyjna sprawa, że znaleźli się ludzie, którzy stworzyli w Brzezinach muzeum. Jest też sporo „światłych” osób, które uważają, że taka instytucja nie jest potrzebna. Ale dzięki muzeum zachowała się historia tego. Od kiedy zaczęliśmy bardziej dynamicznie działać w kulturze, coraz więcej ludzi przychodzi do muzeum. Organizujemy na przykład „Bogusy”, czyli taki odwieczny obyczaj brzeziński, przebieranie się w zapustny wtorek przed środą popielcową. Od kilku lat staramy się w Brzezinach robić to z większym rozmachem. Zrobiliśmy też jarmark brzeziński, co prawda tylko raz, w maju 2009 roku, w tym roku nie mieliśmy na to pieniędzy, ale na 2011 już je zdobyliśmy. Przygotowujemy również „Dni Brzezin”. Kolejną imprezą jest Konkurs Poezji Lirycznej im. Andrzeja Babaryki, z czego bardzo się cieszymy. Niby to nie jest działalność muzealna, ale jednak to ocalenie pamięci o autorze ważnym dla Brzezin. Mamy nadzieję, że po remoncie nasza działalność się rozwinie. Bo dziś strach dzieci wprowadzić w te wyziębione mury. Od listopada do kwietnia nie zmieniamy nic na wystawach, bo nie ma sensu. Nie dogrzejemy sal wystawowych. Ale jakieś sześć wystaw czasowych w roku robimy – to całkiem nieźle, jak na Brzeziny. (…) Planujemy wystawę o krawiectwie brzezińskim. W archiwum łódzkim znajduje się większość projektów kamienic Brzezińskich. Chcemy z tego zrobić taką wizualizację w 3D – Brzeziny – miasto krawców.
Myślę, że to fajny i atrakcyjny pomysł dla tutejszego i zamiejscowego widza. Jako muzealnik trochę zazdroszczę Zybale materiału na projekty. Jeszcze bardziej zazdroszczę, gdy oglądamy eksponaty przedwojennego krawiectwa, zgromadzone w sali wystawowej, w głównym, nieczynnym teraz budynku. Różne typy maszyn, bogatą kolekcje żelazek i inne przedmioty, które w miłośniku staroci wzbudzają ekscytację. Muzeum Regionalne w Brzezinach ma wystarczający potencjał, by stać się ośrodkiem lokalnej i regionalnej edukacji, tak ważnej w dzisiejszych strategiach polityki społecznej i kulturalnej, które chcą budować lokalną tożsamość. Ale czy nowoczesna wystawa wystarcza, by krawiecka przeszłość miasta właściwie wpływała na emocjonalne przywiązanie brzezinian do ich miejsca zamieszkania? Wyobrażam sobie, że w Brzezinach odbywa się międzynarodowe święto krawców i zawody mistrzów tego rzadkiego już rzemiosła, podobnie jak w Sieradzu odbywa się Open Hair Festiwal, gdzie w nowatorski sposób przywołuje się postać genialnego sieradzkiego i paryskiego fryzjera, Antoine’a Cierplikowskiego, który wymyślił „włosy na chłopczycę” i rzeźbił fryzurę Josephine Baker. Wszyscy kochają projektantów, ale zapomina się o tych skromnych ludziach, którzy szyją najtrudniejsze kreacje. Wyobrażam sobie, że specjalnie chroniona makieta synagogi i jej wizualizacja pokażą rozmiar i architektoniczną formę tej budowli. Wyobrażam sobie, że wydanie pamiętnika Heleny Dymant-Klinbeil zostanie połączone z naukową sesją poświęconą literaturze i różnym sposobom pisania o zagładzie, która wydarzyła się w miasteczkach podobnych Brzezinom. Że ów pamiętnik pomoże zrozumieć mieszkańcom ich własną przeszłość. Ale to wszystko jest w umysłach i rękach tutejszych ludzi.
Ściskam dłoń Pawła Zybały. Żegnam się i opuszczam Brzeziny. Chcę po drodze zajrzeć do rodzinnej wsi Andrzeja Babaryki, małej Moskwy.
* * *
Na szosie do Łodzi powinienem skręcić w prawo. Po dziesięciu minutach znajduję właściwy zjazd. Zatrzymuję samochód przed zieloną tablicą o groteskowej nazwie rosyjskiej stolicy. To także tytuł jednego z wierszy Andrzeja:
Tutaj nie było świata. Stwarzali / go ludzie, walcząc o byt, bez jakiejkolwiek / przenośni. / Moskwa – / lamp naftowych, wody ze studni, kos do / żniw i motyk do ziemniaków. Zasypiała / o zmroku, mówiło się z kurami, a budziły ją / pierwsze oddechy słońca. Cztery / domy, w każdym – babcie i dziadkowie, ojcowie / i matki, dużo dzieci.
Czy to tutaj jedno dziecko zapadło na chorobę języka i samych zdziwień? Czy są jeszcze te cztery domy? Znajduję ich więcej. Otaczają rozwidlenie dróg w środku wsi, oznaczone tablicą informującą o atrakcjach Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich. Wybieram asfaltową odnogę i jadę na wschód. Wyżej, na pagórek, z którego chcę obejrzeć okolicę. Przypomina skarlałą wyżynę. Z samotnymi drzewami na wybrzuszonych miedzach, brzozowymi zagajami osaczającymi pola, kreską lasu na horyzoncie, która wznosi się i opada, jak w tytułowej Linii horyzontu, trzeciej książce Andrzeja – sinusoidalnie między ekstazą a lękiem wobec śmierci, którą złośliwie wieszczył nowotwór.
Dalej, za zakrętem, w siąpiącym deszczu nabrzmiewa światło i wylewa się jak zaogniona limfa z przeciętego guza. A potem blask oczyszcza się i wczytuje w umysł niczym program odtwarzający obraz biblijnych okolic. Daleko na horyzoncie samotny rowerzysta sunie polną drogą, odcinając oziminę od smug i nadpalonych chmur. Jednak nie myślę o historii świętej, lecz o małych dziejach wioski, którą Babaryko opisał w wierszu „Lekcja historii”:
Małe wioski, bez światła, wielka / historia raczej omijała. Nie było Stalina, / Bieruta i nie słyszano, co mówił / Chruszczow na XX Zjeździe KPZR. Mówiło / słońce: o pracy, a zachodząc o usypianiu / zmęczonych ciał. Mówiono / o Niemcach, bo ziemia drżała jeszcze od wojny, mówiono z nienawiścią, ale dodawano, że Hitler / zrobił porządek z Żydami. / W pobliskim Plichtowie uczono dzieci, by wyszły / na ludzi. Była tam biblioteka, zjawiało się / objazdowe kino i straszni / lekarze, którzy patrzyli w gardła (…)
Wsiadam do samochodu i ruszam w powrotną drogę. Chciałbym, żeby Babaryko siedział tu obok i opowiadał mi o swojej Moskwie. O tym czasie, kiedy coś zmusiło go do zapisania pierwszych słów, które chyba nas zachowują i przenoszą, choć wiersz jest wolny i zmierza, dokąd chce. Co ty na to, Andrzeju?
(…) Nie mam odpowiedzi / Pewnie chodzę zdaje się śniłem / zieloną Oceanię i wielką przestrzeń / zdaje się byłem trawą i pod wodospadem / staliśmy nadzy / zdaje się umierałem pięknie na szorstkim piasku / Nie trzeba słów / nie trzeba milczenia / komunia nędzarzy okruchy rozmów / co jeszcze mogę / w pół zdania książka odchodzi w niepamięć / Stygnie krew włosy wypadną / Zasnę.
Andrzej Babaryko, 80 wierszy, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, Śródmiejskie Forum Kultury w Łodzi, Łódź 2010; wybór: Zdzisław Jaskuła, przedmowa: Przemysław Owczarek.
__________________________________
Andrzej Babaryko urodził się w 1952 roku w Miłoszowie. Młodszy
brat poetów Nowej Fali, zaangażowany społecznie i politycznie,
dziennikarz i animator kultury. Dzieciństwo spędził w rodzinnej
Moskwie, wsi pod Brzezinami. Studiował socjologię na
Uniwersytecie Łódzkim. W PRL-u był aktywnym uczestnikiem
demokratycznej opozycji skupionej wokół Komitetu Obrony
Robotników. W latach dziewięćdziesiątych pracował w biurze
rzecznika prezydenta miasta Łodzi. Wieloletni kierownik literacki
łódzkich scen: najpierw Teatru Studyjnego, a potem Nowego.
Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Zastępca redaktora
naczelnego w pismach „Bestseller” i „Żyjmy dłużej”. Publikował
reportaże, felietony i recenzje teatralne w „Odgłosach” i „Życiu
Warszawy”. Jako poeta debiutował w „Odgłosach” w 1976 r.
Opublikował zbiory: Sen konieczny (Ośrodek Sztuki i Kultury
Młodych Łódzkiego Domu Kultury, Łódź 1983), W kręgu innej
lampy (1989) i Życia daremne (seria: „Biblioteka Łódzka Stowarzyszenia
Pisarzy Polskich”, Łódź 1994). Ostatni zbiór, Linia horyzontu
(seria: „Biblioteka Poetycka Wydawnictwa a5”, tom 46,
Kraków 2004) to zapis jego dramatycznej walki z długą chorobą.
Zmarł 6 września 2006 roku w Brzezinach.
Tekst po raz pierwszy ukazał się w "Arteriach" nr 3(9)/2010.
|
|
|
|
|
|
Komentarze |
|
|
dnia 13.03.2011 18:12
Pieronie taki młody a zdolny jak moj Kalana. |
|
|
|
|
|
|
Dodaj komentarz |
|
|
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
|
|
|
|
|
|
|
Pajacyk |
|
|
Logowanie |
|
|
Nie jesteś jeszcze naszym Użytkownikiem? Kilknij TUTAJ żeby się zarejestrować.
Zapomniane hasło? Wyślemy nowe, kliknij TUTAJ.
|
|
|
|
|
|
Aktualności |
|
|
Użytkownicy |
|
|
Gości Online: 10
Brak Użytkowników Online
Zarejestrowanych Użytkowników: 6 439
Nieaktywowani Użytkownicy: 0
Najnowszy Użytkownik: chimi
|
|
|
|
|
|