|
Nawigacja |
|
|
Wątki na Forum |
|
|
Ostatnio dodane Wiersze |
|
|
|
Marcin Jurzysta - Latać znaczy rosnąć... - recenzja tomu "poems" Andrzeja Sosnowskiego |
|
|
Kiedy byłem małym chłopcem, bardzo często śniłem, że stoję na jakiejś niebotycznie wysokiej górze, widzę pod sobą dosłownie wszystko, a potem odbijam się stopami
i zaczynam lecieć, a potem bardzo swobodnie opadać. Te sny były jednymi z najbardziej realistycznych, jakich kiedykolwiek doświadczałem, dosłownie „wbijały w łóżko”, odbierały oddech. Euforia lotu, zachłyśnięcie się przestrzenią i groźba upadku jednocześnie. Gdy budziłem się, byłem zlany potem, z trudem łapałem powietrze. Po którymś z takich snów dowiedziałem się, że nie jest on niestety li tylko moim prywatnym, że zupełnie podobne sny miewa każde dziecko, że to zapierające dech w piersiach szybowanie i opadanie to znak, że się rośnie, że nieubłaganie „stuknęły” komuś kolejne centymetry. Być może coś było w tej interpretacji, bo gdy rosnąć przestałem, rzeczony sen również przestał powracać. Jednym słowem – odebrano mi licencję Ikara, zostałem „uziemiony”, ot co.
Za każdym razem, gdy sięgam po kolejne książki Andrzeja Sosnowskiego, przypominam sobie o tym dawnym, wyeksploatowanym przez 185 centymetrów wzrostu, śnie. To samo dzieje się w wypadku poems. Bo oto mam przed sobą poezję totalną, poezję, którą postrzegam jako dziki, nieskrępowany niczym żywioł, gwałtowny wiatr i języki ognia w jednym. Wraz z lekturą uruchomiony zostaje dziwny, wewnętrzny mechanizm, który w pewien sposób zwalnia (a może raczej zbawia!) słowa od znaczenia, a zdania od ciężaru sensów. Nic, tylko tryumfujące żywioły, tsunami, trzęsienie ziemi, trąba powietrza i Bóg jeden wie jeszcze, jaki inny kataklizm. A z drugiej strony światło, cień, ziemia, satelita, kosmos, jednym słowem: pięknie chaotyczna i pięknie bezkresna przestrzeń, z której wydobywają się dźwięki wszechświata, cały ten kosmiczny noise. Jest tak samo, jak w moim śnie – podniecenie wywołane na równi lotem i upadkiem.
Polifonia strachu i zachwytu, to ta sama wielogłosowość, o której wspomina Jacek Gutorow w książce Niepodległość głosu. Szkice o poezji polskiej po 1968 roku (Kraków 2003): „Wracamy tu do, tak ulubionego przez Sosnowskiego, chwytu polegającego na puszczaniu języka na cztery wiatry i nieskończonej gry znaczeń, na poddaniu się nie sobie, lecz tekstom. W efekcie otrzymujemy przekaz z wieży Babel: słyszymy wiele głosów naraz, cały poemat opalizuje odbitymi światłami i otwarty jest na wszelkie możliwe wydarzenia. Poczucie chaosu przerywane jest co chwilę zapowiedzią, czy też może obietnicą, czegoś sensownego i przystającego do rzeczywistości; jednak skupiska znaczeń są bardziej przypadkowe niż sensowne, i w końcu zostajemy z pytaniem przypieczętowanym do ust, krążącym w języku niczym Latający Holender”.
Oddanie siebie i wiersza nie jednemu, lecz wielu językom to droga do „resetowania świata”. Autor poems podejmuje taką próbę w każdej książce, zupełnie jak w Wielkim Zderzaczu Hadronów. Rozpędźmy te słowa do prędkości maksymalnej, przekroczmy granicę, doprowadźmy do zderzenia sensów i ich atrofii, zobaczmy, co się stanie, „zresetujmy świat” i zacznijmy poznawać go na nowo, „przeżywając kolejne chwile gnozy”, a może i epifanii w „niskim namiocie pana”. Przy okazji może uda się wyprodukować czarną dziurę, która pochłonie w swoich czeluściach autora, czytelnika i każde słowo, aż do ostatniej głoski. Sosnowski stwarza słowom idealne warunki do „dziwienia się sobą”. „Wyciąga wiersze jak żelazne druty”, które ciągnie się jak linie polowego telefonu, gdzieś w wojennych okopach, by potem w słuchawce, po drugiej stronie wiersza, usłyszeć, jak „wszystkie przyrządy mówią swoim głosem”.
W nowej książce autora Po tęczy widać też opisywaną przez Jacka Gutorowa w technikę coveru: „Angielskie słowo cover ma tyle znaczeń, że pozostawione samo sobie, zieje czarną pustką. […] Skądinąd wydaje się – i odtąd będę trzymał się tej interpretacji – że słowo cover jest idealnym wręcz określeniem gatunkowym; w końcu oznacza ono również »przeróbkę utworu muzycznego«, nową wersję złożoną ze starych kawałków, numer, w którym odnajdziemy ślady innych utworów (i który sam w końcu okazuje się śladem). Byłaby to więc forma sylficzna, balansująca na granicy pastiszu, parodii i kolażu, świadomie zacierająca rozróżnienie pomiędzy dziełem oryginalnym i zapożyczeniem literackim czy nawet plagiatem. Forma nieomal skończenie interseksualna, przełamująca wszelakie dystynkcje gatunkowe”. Również w najnowszych poems autor nie ukrywa swoich inspiracji (m.in. Kult cargo. Kredyt i czas Harrisa). Niektóre z nich wręcz otwierają kompozycję książki (czyniąc z niej coś na kształt quasi-hipertekstu) poprzez hiperłącza odsyłające odbiorcę do innych „tekstów kultury”.
Pojawia się również chór, który mimo deklaracji autora („zamieściłem przekłady wybranych losowo didaskaliów dla chóru w greckich tragediach, czerpiąc głównie z Ajschylosa i raz lub dwa z Eurypidesa, a więc korzystając z tłumaczeń Stefana Srebrnego i Jerzego Łanowskiego”) w kontekście całej książki przywodzi skojarzenia bardziej z chórem będącym stałym elementem pierwotnych uroczystości kultowych, obrzędów dionizyjskich, niż z tym znanym z tragedii i komedii. Chór u Sosnowskiego to bardziej kwestia wiary i rytuału, który nie został jeszcze przyodziany w formę sztuki. Jaki rytuał odprawia zatem Sosnowski i jego chór? W „zabawach wiosennych” pojawia się wszak „widok delf”, więc rozchodzić się może o „przepowiednię”. Tym bardziej, że przecież pojawiające się dwukrotnie „Sortes” odsyłać może do łacińskiego sortes Virgilianae, sortes biblicae, sortes Homericae, dawnego bardzo popularnego i traktowanego z powagą sposobu wróżenia, przepowiadania z dzieł Wergiliusza (z Biblii, z dzieł Homera). Tom otwierano na chybił trafił, a pierwsze zdanie, na którym zatrzymało się oko, uważano za znaczące, prorocze. Otwierając na chybił trafił poems, każdorazowo natrafimy na fragmenty będące świadectwem mocy języka, jego samowystarczalności. Ale takiej książce trzeba po prostu zaufać, zawierzyć jak wróżbie, przepowiedni czy snowi dziecka, które w tym śnie leci i swobodnie opada. Niedowiarek będzie co najwyżej rozprawiał po raz kolejny o hermetyzmie. A przecież, jak stwierdził już przywoływany Gutorow: „Hermetyzm? Dajmy spokój tej dziecinadzie, nie sprowadzajmy poezji do działu krzyżówek”.
Zatem otwieram poems, czytam, zamykam oczy, wierzę w tę przestrzeń i zaczynam czuć, że razem z tymi wierszami latam i spadam jednocześnie, znowu rosnę, czego i Państwu życzę.
Andrzej Sosnowski, poems, Biuro Literackie, Wrocław 2010.
|
|
|
|
|
|
Komentarze |
|
|
dnia 12.03.2012 21:12
Interesująca recenzja.
"Poems" - gęsta poezja, pełna tropów odsyłających np. do J. Ashbery. Widzę dialog np.z "Na północnej farmie" - Gdzieś ktoś podróżuje z furią w twoją stronę,/ z niewiarygodną prędkością, dniami/ i nocami (i to też może być w kontekście wiatru.)
W "Poems" 5 - biegnę do ciebie i tak błogo się rozpadam.
Jak mówi sam autor - wszystkim ucieka, nikt go nie dogoni. Kto chce zrozumieć niech czyta J. Ashbery i słucha Davida Bowie. I pięknie mi tu z tytułem recenzji gra "Wild Is The Wind".
"Poems" - polecam! |
|
|
|
|
|
|
Dodaj komentarz |
|
|
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
|
|
|
|
|
|
|
Pajacyk |
|
|
Logowanie |
|
|
Nie jesteś jeszcze naszym Użytkownikiem? Kilknij TUTAJ żeby się zarejestrować.
Zapomniane hasło? Wyślemy nowe, kliknij TUTAJ.
|
|
|
|
|
|
Aktualności |
|
|
Użytkownicy |
|
|
Gości Online: 5
Brak Użytkowników Online
Zarejestrowanych Użytkowników: 6 439
Nieaktywowani Użytkownicy: 0
Najnowszy Użytkownik: chimi
|
|
|
|
|
|