|
Katarzyna Zając - ur. w 1977 r., ukończyła ochronę środowiska na Uniwersytecie Opolskim. Wydała tom wierszy pęknięcia (2011, nagroda w IV Międzynarodowym Konkursie Poetyckim Liberum Arbitrum "O Laur Lipowego Wzgórza"). Publikowała w "Latarni Morskiej", "Frazie", "Nowym Zagłębiu", Śląskiej Strefie "Gender" i "Neurokulturze". Jej wiersze można znaleźć w wielu pokonkursowych almanachach i antologiach. Laureatka m.in. IV OKP "Przeciw Poetom" im. Witolda Gombrowicza, XVIII OKP im. Rafała Wojaczka, XL OKP im. J. Śpiewaka i A. Kamieńskiej, VII OKP im. J. Kulki oraz VI OKP im. K. Ratonia. Mieszka wraz z mężem i synami w Ozimku.
osmoza
nie pada, obniża się poziom wody. języki rejestrują
pierwsze zmiany wilgotności, przenikanie innych
cząstek. noce stają się krótsze i upalne. z parapetu
odlatują wróble, wzrasta stan przepłoszenia.
księżyc w nowiu - dłonie wędrują po skórze, szukasz
kraterów i lawy. unoszę głowę, patrzę przez okno.
rdzawe niebo (wspomnienie: lisy wchodzące do nory,
które kobieta pokazuje dziecku, a ono się śmieje).
odsuwam firany, jakbym zaglądała za kurtynę. rzeka
ma barwę dojrzałych pomarańczy. przymykam oczy,
by zajrzeć głębiej, stać się jedną z kropli. niespodziane
szarpnięcie jak ciepło wnikające przez naskórek.
czas wilka
nie ma cię, naprawdę nie ma, powtarzam.
pociemniałe niebo, zbutwiałe łęty i mokre grudy ziemi.
nawet tu słyszę podwójne kroki, odwracam się,
by zobaczyć nieistniejący cień. spod ściółki
wypełzają przebudzone świerszcze, szarpią za struny.
mieszkasz we mnie jak kamień, przysiadasz
na piersiach. kładę się na ziemi, błoto oblepia ciało.
proszę, nie odchodź. niech okryją nas liście, smaga deszcz
i śnieg, a później porośnie trawa.
słyszysz? wilki wychodzą z lasu, zaczynają wyć.
chude lata
w tamtym roku lato było zimne i deszczowe. w studni
podnosiła się woda, sączyła strugą przez podwórze,
podkradała pod dom. nasłuchiwałeś moich kroków,
pobrzękiwania łańcucha, stukotu wiadra. z tej wilgoci
rodziły się słowa. pamiętam, że rozmawialiśmy o tym,
że porzeczki mają słodko-kwaśny smak. dotykaliśmy
krzewów, mówiąc, że musimy rozprawić się z mszycami.
spadź zlepiała nasze dłonie, zostawała na języku niby
okruch chleba. nie mogliśmy zasnąć. gdy uchylałeś firany,
po oknach pełzał cień pająka. to moja matka modliła się,
uparcie powtarzając: tygrzyk, tygrzyk. anioł stróż,
któremu przedziurawiono w czasie wojny głowę, milczał.
od dawna nie potrafił latać, drzemał na ciepłym piecu.
owocnia
ten dom jest podobny do niebieskiej mureny,
ukrytej w mule, czyhającej na łup. mieszkam w nim, słyszę,
jak po kryjomu pęka. dwie kreski przecinają podłogę,
fasadę i chodnik. dotykasz mojego brzucha: cii, mówisz, cii.
usypiam (karuzela z końmi, w dłoni czerwony lizak,
który ma kształt serca). za oknem rozkołysane wody:
jeszcze ci nie powiedziałam, że noszę w sobie ziarno grochu,
które wciąż rośnie, ugniata mnie, wykrada coś
od środka. jutro z gardła wyjedzie towarowy, wypłynie niby
smolisty skrzep - prosto w błękit morza.
poczuję strach jak w nieznanych miejscach, zapłaczę.
zabliźnianie
podobno tegoroczna zima ścięła białko w mleku,
zgięła wpół śliwy i uwięziła krzyk wędrownych ptaków.
topnieją śniegi. rzeka opuszcza dawne łożyska,
wyprowadza się na grądy. trzeba rzucić kilka grud ziemi,
zaśpiewać smutne pieśni, spalić kukłę.
idziecie, dopóki nie zakwitną krokusy, nornice
nie powiją młodych. światło przepływa przez splecione
palce i rodzi w was czułość.
zbieranie piórek i patyczków. cerujecie dach,
osłaniacie przed wiatrem puste okna - aż pojawią się
na polanie drwale. znów coś swędzi i boli,
choć nie ma prawie śladu. zostanie wypatrywać,
czy nie płyną wiklinowe kosze, liczyć szramy na drzewach.
|
|