To był rok dziewięćdziesiąty siódmy.
Mieszkałem nieopodal parku,
naprzeciwko biblioteki.
Około siedemnastej, po pracy
biegałem w parku. W soboty, niedziele
trzymałem się tej samej pory.
W bibliotece go nie widywałem.
Mieszkał w pseudomodernistycznej
willi, niewywłaszczony patrycjusz
PRL-u, starszy od żony
o co najmniej dekadę. Sportowiec,
co dzień truchtał, powłóczył nogami,
patrzyła za nim z tarasu krnąbrna,
siedemdziesięcioletnia wspólniczka,
trudno było odmówić im racji.
W końcu zacząłem się kłaniać. Ona
przytakiwała życzliwie. On
nie dawał po sobie poznać zazdrości.
Skąd zatem wiedziałem? Wyczytałem
z oczu jego wzruszonej żony.
Będę kojarzył schyłek lata
dziewięćdziesiątego siódmego
z taką wręcz teatralną sceną:
Na pseudomodernistycznym tarasie
stoi żona dygnitarza,
patrzy w pustą aleję, obiegam
park węsząc jak pies szukający pana...
To faktycznie jest kwestia smaku -
dwudziestosiedmioletni yuppie
i jego milczący nauczyciel
niezgodny na nicość... i wszelkie zmiany.
Dodane przez adaszewski
dnia 05.03.2018 00:23 ˇ
16 Komentarzy ·
675 Czytań ·
|